31. ON.

168 23 11
                                        

{MEGHAN}

WTOREK, 13 MAJA

     Wahałam się tylko chwilę, ale w końcu zapukałam do drzwi. Dom był dość niepozorny, wyglądał jak większość budynków w północnej części miasteczka. Jednak zaciągnięte w oknach zasłony oraz pusty ogródek i weranda wskazywały, że mieszkały tu dość specyficzne osoby nielubiące wyściubiać nosa zza drzwi. Doskonała kryjówka dla wiedźm.

     Czekałam kilka minut, zanim zamek kliknął, a drzwi się uchyliły. W mroku, który pogrążył wnętrze domu, dostrzegłam zielone oczy, które dobrze znałam. Marlene Fairchild taksowała mnie wzrokiem, a później zerknęła za mnie. Upewniała się, że jestem sama.

     – Dawno się nie widziałyśmy, Marlene – powiedziałam, próbując złapać jej wzrok. – Ostatni raz w listopadzie, o ile dobrze pamiętam.

     Dziewczyna wróciła do mnie wzrokiem. Zaciskała nerwowo rękę na klamce. Spodziewała się mnie, ale nie potrafiła ukryć lęku przed moim nazwiskiem.

     – Tak, tak... Chyba masz rację.

     – Wpuścisz mnie? Muszę porozmawiać z czarownicami.

     Spojrzała na mnie zaskoczona.

     – Co? Z... Z kim?

     – Z wiedźmami – wyjaśniłam. Nie miałam czasu owijać w bawełnę, więc wyłożyłam kawę na ławę. – Juliette i Samanthą. Raczej nie pomyliłam adresu, co?

     Zbladła jeszcze bardziej.

     Już miała coś odpowiedzieć, prawdopodobnie mnie wyprosić, kiedy z wnętrza domu rozległ się głos:

     – Wpuść ją, Marlene. Nie ma się czego obawiać.

     Nie poznawałam głosu, ale stawiałam, że należał do Juliette. Podpowiedział mi to władczy ton, który rozkazał Marlene uchylić mi drzwi.

     Niepewnie weszłam do środka. Jeszcze kilka miesięcy temu miałabym w sobie więcej pewności siebie, ale po wydarzeniach znad Słonego Jeziora nie mogłam pozwolić sobie na nieostrożność. Zdawałam sobie też sprawę z tego, że zapewne w tamtej chwili wiedźmy z uwagą przeglądały wszystkie moje wspomnienia i powoli układały sobie historię mego życia chronologicznie. Nie miałam pojęcia, jaki był stosunek Juliette i Samanthy do Maxwellów, ale podejrzewałam, że nie różniły się swoimi odczuciami do Melissy i Yvonne. Moja rodzina zdawała się naznaczona nienawiścią mieszkańców Mabsfield.

     Wnętrze było ciemne, nieprzyjemne. Panował chłód, ale podejrzewałam, że to akurat było sprawką czarownic. Zadrżałam lekko, ale zaraz zapanowałam nad sobą. Spotkanie z wrogiem wymagało ode mnie samodyscypliny – musiałam wypaść przed wiedźmami na poważnego przeciwnika, a przynajmniej tak to sobie tłumaczyłam.

     Czekały na mnie w salonie. Juliette spoczywała na starym, rozsypującym się fotelu, a Samantha grzała się przy kominku. Dziwnie się czułam, widząc grzejącą się przy ogniu kobietę, choć na podwórku temperatura sięgała dziś sześćdziesięciu ośmiu stopni. Obie spojrzały na mnie jednocześnie, kiedy wkroczyłam do pomieszczenia. Niebieskie oczy Samanthy, pełne smutku i ciekawości, zdawały się pogrążać każdego, kto w nie zajrzał, w rozpaczy. Juliette spokojnie otaksowała mnie wzorkiem. Była odprężona, ale zakładałam, że była to zwykła poza.

     Marlene stanęła za moimi plecami. Żadna z nich nie zaproponowała, bym usiadła. Skrzyżowałam więc ramiona na piersi, a Juliette w końcu odezwała się:

The Witching HourOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz