Rozdział 4

907 72 123
                                    

Przez Wielką Salę przebiegł wzdłuż i wszerz szum łopocących skrzydeł, gdy wiele sów wleciało przez okna i zaczęło krążyć nad stołami i licznymi głowami, poszukując swoich odbiorców.

Niewielka, ciemnobrązowa sówka huknęła radośnie, gdy wpadła w złoty puchar z sokiem dyniowym, przewracając go tak, że napój oblał stół, tworząc niewielką plamkę.

James uśmiechnął się z politowaniem, patrząc na wciąż radosne zwierzę, w ogóle nie przejęte swoją wpadką.

— Jak zwykle to samo, Mała Evans — powiedział James, klepiąc sowę po główce.

— Jak myślisz, czym jest to spowodowane? — zapytał z rozbawieniem Syriusz.

— No nie wiem, tym, że ta sowa ma coś z głową?

— A może tym, że nazwałeś ją nazwiskiem Lily? — odparł oczywistym tonem Syriusz, uderzając się ręką z wielką siłą w czoło.

— Ej! Wypraszam sobie! Wcale nie! — próbował się bronić. — Warto zauważyć, że nazywa się Mała Evans, Mała! A nie samo Evans, a to, mój przyjacielu Łapo, zasadnicza różnica.

— Doprawdy wielka — rzekł poważnym tonem Remus, podając swojej sowie przysmak i rozkładając Proroka Codziennego.

Chłoszczyć. — James skierował różdżkę na oblany stół, a już po chwili po wcześniejszej plamie pozostało jedynie wspomnienie. — O czym piszą? — zapytał, wskazując grdyką na gazetę przyjaciela.

— O tym, co zwykle — mruknął Remus, odkładając z grymasem na twarzy gazetę.

— Stary dobry Voldek, nagłe zaginięcia mugoli i ich obawa, ciągłe zniszczenia i masowe śmierci?

— Dwadzieścia punktów dla Gryffindoru — oznajmił z udawanym podziwem Remus, wskazując na przyjaciela gazetą. — Nie mylisz się.

— Ja się nigdy nie mylę.

Syriusz otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale James mu przerwał.

— Ani słowa, Łapo — ostrzegł groźnym tonem — bo wsadzę ci na dzisiejszym treningu miotłę do gardła.

— Ale jak wtedy będę latał?! — zapytał oburzonym tonem, wydął usta i założył ręce na piersi jak obrażone dziecko.

— No normalnie, z kijem w gardle, oczywista oczywistość.

— Jasne — mruknął wciąż naburmuszony. — Beze mnie byście sobie nie poradzili, takiego talentu, jaki mam ja, ze świeczką szukać.

— Co ty nie powiesz? — parsknął James, uśmiechając się zawadiacko. — Ja tam bym się założył, że nie znaleźlibyśmy go nawet z górą pochodni.

— Bo jest taki unikatowy? — zapytał z nadzieją, poprawiając się na siedzeniu.

— Nie, bo nie istnieje.

— Ha?! — żachnął się Syriusz. Wyrwał gazetę z rąk zaskoczonego Remusa i z całej siły walnął nią w rozczochraną czuprynę Jamesa. — Ja ci dam!

— Wole swój talent, twojego nie potrzebuję! — zaśmiał się James, robiąc gwałtowny unik przed kolejnym uderzeniem.

— Szczyt szczytów jamesowego tupetu!

— A chcesz jabłkiem? — zapytał groźnym tonem James, dobywając swojego jabłka.

— Spokojnie, panowie — zażądał Remus, odrywając się od Proroka. — McGonagall na was patrzy — dodał szeptem, niemalże niewidocznym gestem wskazując głową w stronę stołu nauczycielskiego.

Do samego końca • JilyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz