Nowy Jork, 24 września 1983
- Cholera, stresuję się - stwierdzam, a chłopaki patrzą na mnie pytająco.
- Przecież to nie ty występujesz, tylko my - odbija David, który w przeciwieństwie do mnie, jest całkiem wyluzowany.
- Dlatego powinieneś się cieszyć, że tylko ona przeżywa stan przedzawałowy - Alec spogląda w lustro i poprawia swoje włosy. Uśmiecham się słabo, jednocześnie nerwowo bawiąc się własnymi kosmykami.
- Chcesz sobie zapalić w ramach relaksu? - pyta Tico, który obraca fajkę w ręce.
- Bardzo śmieszne, stary. Doskonale wiesz, że nie palę - on tylko śmieje się pod nosem i sięga po zapalniczkę.
Bardzo trudno jest mi powiedzieć, co dzieje się z moim ciałem i umysłem. Bon Jovi ma mieć właśnie swój pierwszy występ w Madison Square Garden. Co prawda jako support dla ZZ Top, ale wciąż jest to ogromne osiągnięcie (a raczej wyróżnienie) i sposób na przyciągnięcie do siebie nowych fanów. W każdym razie, mimo że jedyne co zrobię, to ulotnie się na widownię i będę ich oglądać (no i oczywiście słuchać), dopada mnie taka trema, jakbym miała zaraz wejść na tę scenę i zaśpiewać z Jonem Runaway, czy Breakout. Po prostu jest to nie do opisania. Widać to po mnie do tego stopnia, że Richie (co prawda w żartach, ale jednak) proponuje mi jakąś aspirynę, bo ponoć jestem blada jak ściana. Ja jednak przyjmuję inną taktykę i w chwilę wypijam pół litra wody. Czuję pewnego rodzaju ulgę.
- Nie zesikasz się nam tutaj zaraz? - komentuje Lemma, a ja nie mam siły odpowiadać. No cóż, ma trochę racji.
- Weź jej nie dołuj jeszcze bardziej, bo serio dostanie zawału - broni mnie Jon, a ja dziękuje mu w duchu - Gdzie jest Rich?
- Poszedł już na próbę dźwięku, bo i tak nie mamy dużo czasu na cokolwiek - odpowiada perkusista - Dobrze by było, gdybyśmy zrobili to samo - dodaje, a reszta patrzy po sobie. Bez słów podejmują decyzję o wyjściu z garderoby. Mi pozostaje tylko życzyć im powodzenia i przybić z każdym z nich żółwika. Po chwili rozchodzimy się. Oni na scenę, ja na publikę. Trudno jest mi się odnaleźć na backstage'u. Cholernie dziwnie błądzi się po takim miejscu, owianym legendą. W końcu mnóstwo moich ukochanych zespołów występowało tutaj, chociażby Queen. A teraz mam okazję pospacerować sobie za sceną. Chociaż chyba lepszym powiedzeniem byłoby: przemierzanie w poszukiwaniu wejścia na widownię.
W końcu zajmuje miejsce siedzące i patrzę, jak chłopaki zajmują się soundcheckiem. Zauważa mnie David i uśmiecha się w moją stronę. Macham mu, a on szczerzy się jeszcze bardziej. W dalszym ciągu nie widać po nim nawet cienia tremy, czy jakiejkolwiek obawy przed występem. Zresztą, pozostała część zespołu też zachowuje stoicki spokój.
Chłopaki zostali zmuszeni do zrobienia wszystkiego jak najszybciej się da, więc również próba dźwięku była zrobiona w pośpiechu. Chociaż nie jestem muzykiem i w sumie nie powinnam wypowiadać się na temat organizacji show i dźwięku. Może to po prostu moje zwidy.
W każdym razie, kiedy wszystko jest gotowe, Jon daje Tico znak, żeby zagrał pierwsze takty piosenki - Breakout. Wali w bębny z całą siłą, słychać to doskonale, Richie natomiast szykuje się do zagrania pierwszego akordu. Kiedy pociąga za struny, próbując zrobić wejście z przytupem, ze wzmacniacza nie wydobywają się żadne dźwięki. Próbuje dalej, ale nadaremnie. Mruczę pod nosem cichą kurwę, zresztą podobne, bardzo grzeczne słowa, można odczytać z ruchu warg chłopaków. Jon, stojący przy mikrofonie, nie za bardzo wie, co zrobić. Czy coś powiedzieć, czy raczej lepiej nie mówić nic. Na chwilę obecną chyba zatyka go do tego stopnia, że raczej zbyt wiele z siebie nie wydobędzie.
CZYTASZ
Lifeline | Jon Bon Jovi
Fanfiction[OSTRZEŻENIE 1] Pisany przede wszystkim dla rozrywki dość długi tasiemiec, którego akcja (xd) prawdopodobnie nie zmieści się w 100 rozdziałach. [OSTRZEŻENIE 2] Przed sięgnięciem po to coś, co chyba muszę nazwać fanfikiem, nie polecam sugerować się...