26. All We Are Is Dust in the Wind

98 7 88
                                    

Okolice Rochester, 4 czerwca 1984

Lubię mieć urodziny w ten dzień, naprawdę. Aż szkoda czasu wymieniać zalety dnia czwartego czerwca. Aczkolwiek jego początek w tym roku nie zaczyna się zbyt dobrze. Chociaż fakt faktem, niezbyt dobrze dzieje się już od trzech dni. Od kiedy cały występ spędziłam w busie, kiedy zapewne chłopakom był wciskany kit, że okres kompletnie mnie przygwoździł.

Oficjalnie mam już dość udawania przed chłopakami z zespołu, że wszystko jest w porządku między mną a Jonem. Nie pomaga w tym fakt, że musimy spędzić ze sobą każdą wolną chwilę, niezależnie od tego, co się dzieje i jak bardzo jesteśmy zmęczeni własnym towarzystwem przez ostatnie dni.

Tak naprawdę, gdyby nie te wszystkie czynniki, to pewnie w Filadelfii nawet byśmy się nie pokłócili. Skończyłoby się najprawdopodobniej na szybkich wyjaśnieniach, tak samo jak wcześniej.

Dzisiaj przez to wszystko leżę na osobnych siedzeniach w autokarze, pod pretekstem tego, że absolutnie wszystko mnie boli, na który nabrali się wszyscy, włącznie ze mną, chociaż sama to wymyśliłam.

Budzę się z kompletną pustką w głowie, jakby ktoś mnie wyrwał z transu. Nie mam ochoty otwierać oczu, ani tym bardziej wstawać. Nieważne, że są moje urodziny. Najchętniej spędziłabym je w łóżku. Albo chociaż na tylnych siedzeniach busa.

Po kilku chwilach jestem wreszcie w jakikolwiek sposób świadoma tego, co dzieje się wokół mnie. Richie i David prowadzą cichą rozmowę między sobą, pewnie żeby nikogo nie obudzić. Nie potrafię stwierdzić o czym, bo chce mi się na tyle na tym skupić. Tico chyba już nie wytrzymał do czasu postoju, bo czuję delikatny zapach dymu tytoniowego. Czasem zdarza mu się tak robić już od dawna. W końcu nikt nie wyraził sprzeciwu, ja tylko powiedziałam, że ma robić to w ostateczności.

Ciepło koca i pozycja, w której się znajduję, jest na tyle wygodna, że nawet przez myśl mi nie przechodzi, żeby poinformować chłopaków o tym, że już nie śpię. Znowu po prostu odpływam w świat własnych przemyśleń, jednak zachowując przy tym jakąkolwiek świadomość i kontakt ze światem.

- Zatrzymujemy się zaraz? - pyta David. Pierwsze zdanie, które w pełni udało mi się zarejestrować.

- Nie wiem, mogę się zapytać - odpowiada Rich. Wydaje mi się, że od razu wstaje i idzie do kierowcy, jednak głos wciąż dobiega mniej więcej z tego samego miejsca - Pęcherz ciśnie?

- To też. Ale nogi mi już drętwieją - przyznaje Lemma, a ja dopiero teraz odczuwam, że Richie idzie w stronę przodu busa.

- Mnie też - odzywa się Jon. Mówi to jakby nieobecnym głosem, przez co od razu wyobrażam go sobie, jak półleżąc wpatruje się w okno i nad czymś myśli. Ciekawe, czy w ogóle jestem bliska prawdy. Pewnie nigdy się tego nie dowiem.

Po chwili od kierowcy wraca szatyn i informuje chłopaków, że za jakieś parę minut trzeba będzie zatankować. Zupełnie jak na życzenie zespołu o rozprostowanie nóg.

Dzisiaj celem podróży jest Rochester. Bon Jovi ma tam występ dopiero jutro, a dzisiaj mają dzień tylko dla siebie, bez potrzeby robienia soundchecku, czy czegokolwiek innego. Przez to nie muszą się też zbytnio spieszyć w drodze. Trasa między Binghamton a Rochester powinna zająć około trzech godzin, ale patrząc na chęć postojów, które raczej, w przypadku chłopaków, do krótkich nie należą, wszystko może się przedłużyć o co najmniej kilkadziesiąt minut.

W pewnym momencie, autobus zatrzymuje się, a przez otwarte drzwi do środka pojazdu wdziera się przyjemne czerwcowe powietrze. Nie bez powodu aktualny miesiąc jest jednym z moich ulubionych. Abstrahując od tego, że mam urodziny, najlepsze jest to, że nieważne gdzie jesteś, zawsze wieje ciepły wiatr.

Lifeline | Jon Bon JoviOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz