Jersey, 7 listopada 1984
Oczywiście chłopcy nie powiedzieli absolutnie nic o tym, kiedy, ani tym bardziej o której, mają zamiar wrócić. Nie jestem zbyt zadowolona z tego faktu, bo naprawdę miałam ochotę ich odebrać z lotniska. Co z tego, że nie mam samochodu, ani nawet prawa jazdy, coś bym załatwiła.
Przez to wszystko, jedyne co mi pozostało, to położyć się na łóżku i gapić się w sufit. W tle cicho pomrukuje gramofon, bo jest ledwo przed północą.
Teoretycznie powinnam się teraz uczyć, ale kompletnie nie mam na to ochoty. Siedzenie teraz w książkach byłoby niezbyt efektywne. Niekoniecznie dlatego, że nie potrafię się uczyć wieczorami, tylko jestem zwyczajnie leniwa. No i zdjęłam już okulary. W skrócie - mój wzrok ma już wolne.
Przymykam oczy i wsłuchuję się w przyjemny głos Collinsa na jednym z albumów Genesis. Coś mi jednak zaczyna nie pasować, bo słyszę pukanie. Pierwsza myśl, jaka przechodzi mi przez myśl - jakiś sąsiad postanowił powbijać sobie gwoździe w ściany. Ale przecież dochodzi dwunasta w nocy, żadna osoba o zdrowych zmysłach nie narażałaby się bliskie kontakty z policją.
Pukanie staje się trochę głośniejsze, a ja w końcu dochodzę do wniosku, że ktoś dobija się do drzwi mieszkania, których żadna inna osoba poza mną nie otworzy, bo albo śpi (moi rodzice), albo ma to kompletnie w dupie (mój brat). Jestem zmuszona przez to wstać i je otworzyć. Nie spoglądam nawet w wizjer, tylko naciskam na klamkę i je pcham. Niezbyt mądre, ale chyba nikt mnie nie zabije.
- Cześć - jego roześmiane oczy patrzą na mnie, podczas gdy ja przecieram własne ze zdumienia - Mogę wejść?
- Jon, błagam, powiedz, że zasnęłam, słuchając Genesis - niedowierzam, ale i tak wpuszczam chłopaka, który jeszcze bardziej unosi kąciki ust.
- Chyba nie zasnęłaś, skoro stoisz przede mną - wtacza za sobą dość sporą walizkę i zrzuca z siebie kurtkę, którą potem ja odwieszam na wieszak. Po tym ściąga też buty i układa je obok moich.
- Ale, jak ty to wszystko... - nie daje mi dokończyć, bo czule mnie całuje. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko przybliżyć się do niego i go objąć. Zaczyna do mnie dochodzić, co się właściwie wydarzyło, przez co z moich oczu wypływają pojedyncze łzy szczęścia.
- Tęskniłem - mówi, kiedy gładzi mój policzek - No i ostatnio ci coś obiecałem.
- Ale i tak przyprawiłeś mnie o zawał - odbijam, lekko łamiącym się głosem, a chłopak zaczyna cicho chichotać - Idziesz do mnie, czy jesteś tylko przejazdem do domu?
- Zależy, jak będziesz chciała - styka się ze mną nosami - Nie chcę ci przeszkadzać.
- Ty mi nie - momentalnie chwytam go za dłoń i prowadzę do siebie. Z trudem dotrzymuje mi kroku, bo ciągnie za sobą walizkę - Ale innym domownikom może tak - żartuję - Chociaż w sumie... Mam to w dupie - Jon zamyka za nami drzwi, a ja momentalnie zarzucam mu się na szyję i całuję. Znowu zaczynam płakać ze szczęścia, ale to ignoruję. Rozsadza mnie z emocji w każdy możliwy sposób i nie potrafię ich uwolnić inną drogą, niż płakanie i okazywanie uczucia mojemu facetowi.
- Nawet nie wiesz, jak mi ciebie brakowało - gładzi mnie po włosach. Ja jestem w stanie powiedzieć tylko I vice versa.
- Nie jesteś zmęczony po locie? - pytam, kiedy wreszcie udaje mi się opanować emocje. Spodziewam się raczej twierdzącej odpowiedzi, w końcu przyleciał tutaj z jednego z francuskich lotnisk.
- Może trochę - wzrusza słabo ramionami - Najważniejsze, że jestem z tobą - zakręca kosmyk moich włosów wokół palca.
- A nie chcesz się położyć? - zadaję kolejne pytanie, bo odpowiedź Może trochę oznacza raczej Jestem cholernie zmęczony.
CZYTASZ
Lifeline | Jon Bon Jovi
Fanfiction[OSTRZEŻENIE 1] Pisany przede wszystkim dla rozrywki dość długi tasiemiec, którego akcja (xd) prawdopodobnie nie zmieści się w 100 rozdziałach. [OSTRZEŻENIE 2] Przed sięgnięciem po to coś, co chyba muszę nazwać fanfikiem, nie polecam sugerować się...