Jersey, 22 lipca 1985
Po piątkowej imprezie naprawdę wzięłam się za intensywne myślenie o nowej pracy. Niemalże całą sobotę i pół niedzieli zastanawiałam się, co mogę robić przez te wakacje, a jednocześnie mieć z tego jakąkolwiek przyjemność. Przez głowę przeszło mi naprawdę mnóstwo opcji, ale to właśnie ta jedna wydawała mi się tą paradoksalnie idealną.
Jeszcze nie tak dawno temu, kiedy przechodziłam obok mojego ulubionego sklepu z płytami, gdzie zawsze wszystko kupuję, zauważyłam karteczkę o tym, że właściciel poszukuje pracownika na poranne zmiany. Nie byłam do końca pewna, czy ogłoszenie jest nadal aktualne, ale skoro siedzę na prowizorycznym krześle, przed wejściem do jego małego biura, to chyba oznacza, że oferta jest w stu procentach aktualna.
Oczywiście nie byłabym w stanie siedzieć tu jak na ścięcie sama, więc wybłagałam Jona, żeby ze mną tu przyszedł. Chociaż słowo wybłagać jest tutaj ciut za mocne. On sam uznał, że przez ogarnianie go na urodzinach Richa jest mi to winien. To trochę pokrętna logika, ale zdecydowanie nie mam zamiaru narzekać na jego obecność.
Szczególnie że aktualnie trzęsę się trochę jak epileptyk, a w mojej głowie jedna myśl goni drugą. Ja naprawdę staram się wierzyć, że do pracy w tym sklepie nie ma wielu chętnych, ale i tak bardzo sceptycznie widzę rozmowę z właścicielem. Pewnie dlatego, że niemal wszystko widzę bardzo sceptycznie. Chociaż właściwie chętnych brakuje przede wszystkim ze względu na właściciela. Jeśli nie pozna się go odpowiednio, może się wydawać okropnie bucowatym facetem z kijem w czterech literach, który nigdy się nie uśmiecha. Czyli trochę jak Doc, ale na tym podobieństwa się kończą, bo kiedy pozna się tego człowieka nieco bliżej zauważa się, że to człowiek z ogromem pasji i miłości do tego sklepu, którą czasem może przyćmiewać zmartwienie o jego przyszłość.
Czyli w sumie, mam z tym człowiekiem trochę wspólnego, bo sama aktualnie niekoniecznie potrafię się uśmiechnąć.
- Hej, czym się tak stresujesz? - pyta mój chłopak ze spokojem w głosie.
- Nie zadawaj głupich pytań, doskonale wiesz - słowa wypadają ze mnie jak z karabinu maszynowego. Zawsze, kiedy się denerwuję, moje tempo mówienia przyspiesza i to bardzo gwałtownie - Naprawdę mi zależy, żeby tu pracować.
- Ale na pewno dostaniesz tę robotę - gładzi moją dłoń - Jesteś tutaj stałym klientem, nawet nie musisz się uczyć, co gdzie jest - dodaje - A do tego przecież tyle wiesz o tylu muzykach. Szef to na pewno doceni - mówi to swoim najbardziej kojącym głosem, który praktycznie zawsze mnie uspokoja - No i poza tym, możesz mnie czasami polecać - uśmiecha się niewinnie i całuje mnie w policzek.
- Nawet jeśli nie dostanę tu roboty, to cię będę polecać. Zawsze to robię - zauważam i zdobywam się na uniesienie kącików ust. W prawie każdej stresującej sytuacji, moje rozluźnienie to zasługa mojego faceta.
- Ale w sklepie może dadzą nam zarobić - daje mi pstryczka w nos, a w tym samym momencie widzę mojego potencjalnego szefa. Wstaję z krzesła i raz jeszcze spoglądam na mojego faceta. Lekki uśmiech nie schodzi mu z ust, a do tego pokazuje mi zaciśnięte kciuki. Zdecydowanie lepiej się czułam, kiedy trzymał mnie za rękę, ale teraz też muszę udawać, że wszystko jest w porządku.
Przecież zdobycie pracy nie może być aż takie trudne.
* * *
Wychodzę z pomieszczenia, a kamień spada mi z serca. Ostatnia taką ulgę czułam, kiedy dowiedziałam się, że zdałam wszystkie egzaminy na studiach, a poza tym chyba nigdy świat tak nagle stał się piękniejszy.
Zaczyna pani pracę od zaraz - tak mało słów, a wywołują tyle emocji; ulga, nadzieja, czy po prostu szczęście to tylko niektóre z tych, które mogę nazwać. Jeszcze mogłabym przysiąc, że na twarzy mojego szefa (bo już mogę go tak nazywać) widziałam cień naprawdę szczerego uśmiechu. To coś niesamowitego.
CZYTASZ
Lifeline | Jon Bon Jovi
Fanfiction[OSTRZEŻENIE 1] Pisany przede wszystkim dla rozrywki dość długi tasiemiec, którego akcja (xd) prawdopodobnie nie zmieści się w 100 rozdziałach. [OSTRZEŻENIE 2] Przed sięgnięciem po to coś, co chyba muszę nazwać fanfikiem, nie polecam sugerować się...