Jersey, 4 czerwca 1985
Dwa dni temu faktycznie miałam rację. W barze siedzieliśmy praktycznie do nocy. Co prawda, przez resztę wieczoru nie udało mi się dotrzeć do tego, dlaczego chłopcy musieli wyjść w trakcie spotkania, aczkolwiek nie zmienia to faktu, że tamten dzień zdecydowanie mogę zaliczyć do udanych. Kiedy w końcu uznaliśmy, że chyba dobrym pomysłem byłby powrót do domu, Jon podwiózł Tori i Richiego do mieszkania szatyna. Mnie z kolei, zamiast do domu, zawiózł do swojego mieszkania, gdzie mnie przenocował. Całkiem przyjemny obrót wydarzeń. Spędziliśmy razem cały następny dzień, a pod wieczór podwiózł mnie do moich rodziców, a potem przez brak lepszych rzeczy do roboty, zaczęłam bazgrać cokolwiek, jednak chwilę później poszłam spać.
A dzisiaj nadszedł ten dzień. Dzień, w którym oficjalnie jestem dorosła w każdym aspekcie. Kończę dwadzieścia jeden lat.
Wszystko w takie dni wydaje się prostsze, włączając w to wstawanie. Jak na siebie zrobiłam to wyjątkowo wcześnie, bo mój brat nawet nie wyszedł jeszcze z domu do pracy. Standardowo, po wyjściu z pościeli, udaję się do kuchni, ale wyjątkowo, czeka na mnie tam miła niespodzianka. Na stole leży płaski prostokąt zapakowany w papier prezentowy, a na nim czekolada i butelka słabego piwa. Coś mi mówi, że głównym pomysłodawcą tego prezentu był tata. Matka nigdy w życiu nie kupiłaby mi piwa na urodziny, czy na jakąkolwiek inną okazję. Aktualnie jednak skupiam się na pakunku, na którym leży butelka. Wymiary mówią mi, że może być to winyl. Albo ktoś robi mnie w konia i to porządnie.
Nie mając za grosz cierpliwości, od razu rozrywam papier i ku mojemu zdziwieniu nie znajduję się tam jedna, lecz dwie płyty. Poza tym oczywiście musi być tam kartka z życzeniami, rzecz jasna niezbyt dojrzałymi i drobna gotówka - dwadzieścia jeden dolarów. Na dzisiaj pewnie wystarczy. Jednak teraz mogę całą swoją poświęcić uwagę na winylach.
Pierwszy z nich to Driver Down Van Halena. Potrzebowałam go na gwałt, bo jestem już coraz bliżej skompletowania całej dyskografii. Teraz już brakuje tylko jednego. Natomiast drugi z nich to Secret Messages zespołu Electric Light Orchestra. Ich albumy zawsze mi się podobały, chociaż ostatni z nich, Time, był inny od tego, do czego przyzwyczaja nas radio lub telewizja, a nawet po części sam zespół. Ale chyba właśnie to w Time kocham - inność. Zresztą, podobnie jak mój ojciec. Chyba wiem, dlaczego dostałam właśnie tę płytę - tatko sam z niej będzie korzystać.
Z uśmiechem na ustach, odkładam wszystkie moje prezenty do pokoju i układam winyle w kolejności alfabetycznej. Aż ciężko mi uwierzyć, że te dwa albumy są tak różne gatunkowo. Bo tak naprawdę mają ze sobą tyle wspólnego, co demokracja ludowa i demokracja. Czyli niewiele.
Wracam do kuchni i robię sobie moje ulubione śniadanie - Czyli tosty z toną czekoladowo-orzechowego kremu. Najprostszy posiłek, który mogłabym jeść na kilotony, a nigdy mi się nie znudzi. Wiem, bardzo zdrowo. Wyciągam toster i na nim widzę karteczkę. Czy naprawdę jestem aż tak przewidywalna? Spoglądam na nią. Znajduje się na niej kilka rzędów kropek i kresek. Unoszę jedną brew.
.... .- .--. .--. -.-- / -... .. .-. - .... -.. .- -.--
.. / .-.. --- ...- . / -.-- --- ..-
-.-. . .-. -.-. .- / - .-. --- ...- .-
-.-. .... . -.-. -.- -... --- --- -.- / ... .... ..- -.-. -.- . .-. / - --- -.--
Alfabet Morse'a, jak nic. Ktoś mnie tu chyba nie lubi albo chce mnie zamęczyć, bo rozszyfrowanie jakiegokolwiek kodu w Morsie zajmuje mi zdecydowanie zbyt długo. Zwłaszcza tak długiego. Idę po ołówek i biorę się za szyfr, tymczasowo zapominając o tym, że miałam zrobić śniadanie. Jak dostaję jakąś zagadkę, jestem w stanie rzucić wszystko, byleby ją rozwiązać.
CZYTASZ
Lifeline | Jon Bon Jovi
Fanfiction[OSTRZEŻENIE 1] Pisany przede wszystkim dla rozrywki dość długi tasiemiec, którego akcja (xd) prawdopodobnie nie zmieści się w 100 rozdziałach. [OSTRZEŻENIE 2] Przed sięgnięciem po to coś, co chyba muszę nazwać fanfikiem, nie polecam sugerować się...