Jersey, 4 maja 1985
Przyglądam się sobie w lustrze, praktycznie gotowa do wyjścia. Nie miałam zbytniej ochoty, żeby jakkolwiek zaszaleć - po prostu ubrałam pierwszy lepszy T-shirt, jeansy i skórzaną kurtkę. Nawet nie chciało mi się robić włosów, które po prostu opadają mi na ramiona. Przynajmniej nie będę rzucać się w oczy.
Coraz poważniej się zastanawiam, co ja tak właściwie robię. Ten weekend zdecydowanie powinnam poświęcić na uczenie się, zważywszy na wszystkie końcowe prace, które mnie czekają. A co robię ja? Jadę na imprezę do jakiegoś typa pokroju Sabo, którego w zasadzie nawet nie znam.
Moi rodzice też nie kryli zdziwienia, kiedy powedziałam im, że Idę na imprezę, bo ostatnio usłyszeli takie coś z moich ust, jak szłam na urodziny Jona. To i tak wyjątkowo niedawno, jak na mnie.
Kiedy ubieram buty, coraz bardziej się zastanawiam się, czy mam jak się wycofać. Dave będzie pod moim domem za kilka minut (o ile się nie spóźni), co oznacza, że jeszcze mogę coś wymyślić. Z drugiej strony wiem, że jeśli Sabo tu przyjedzie i zobaczy, że jednak nie idę na imprezę, to muszę liczyć się z tym, że chyba zapłacę nieco więcej niż dwadzieścia dolców. Dlatego chyba jednak wolę zacisnąć zęby, ale w ostatniej chwili wracam się do pokoju po mój plecak z naszywkami, wrzucam do niego szkicownik i kilka ołówków. Jeśli uda mi się zaszyć odpowiednio głęboko w domu Sabo, może jeszcze ten wieczór będzie jakąkolwiek przyjemnością.
W końcu wychodzę z mieszkania i z bólem serca zamykam drzwi. Po schodach idę trochę jak więzień na skazanie. W zasadzie, nie oszukujmy się - ten dzień jest dla mnie największą karą od czasu szlabanu na spotykanie się ze znajomymi na początku liceum.
Wychodzę z budynku i momentalnie słyszę bardzo głośną muzyke. Po chwili rozpoznaję Def Leppard. Odwracam się w stronę źródła dźwięku i zauważam tam nic innego, jak kupę złomu Sabo i jego samego, wydzierającego się do Rock of Ages. Biorę głęboki wdech, podchodzę do samochodu, po czym pukam w szybę, którą on opuszcza.
- Cześć - rzucam. Zaczynam się rozglądać po wozie Dave'a. Zaczyna niepokoić mnie fakt, że poza Sabo nie ma żadnego innego pasażera - Gdzie jest Steph? - pytam od razu.
- Nie dała rady przyjść - odpowiada spokojnie - Siadaj z przodu - dodaje. Robię to, co mi powiedział, mimo że najchętniej wróciłabym z powrotem do domu. W zasadzie Steph była jedyną osobą, która trzymała mnie jakkolwiek przy mojej decyzji. No chyba, że Jon miał rację i Rachel Bolan też nie będzie taki zły. O ile w ogóle go tam zastanę.
- Czyli, delikatnie mówiąc - próbuję mówić to bez emocji - Zrobiłeś mnie w chuja.
- Bez przesady - wzrusza ramionami, po czym wyjeżdża na drogę - Nic ci nie obiecałem.
- W takim razie ja ci obiecuję, że każde kolejne spotkanie z Jonem załatwiasz sobie sam - stwierdzam chłodno - Nie zdziw się, jakby nie miał za często czasu.
Nie widzę, żeby mój rozmówca się tym jakoś znacznie przejął. No cóż, zobaczymy za parę tygodni, kiedy wróci mój chłopak. Prawdę mówiąc średnio mnie obchodzi to, czy dalej będą się spotykać, czy nie. Jedyne, co faktycznie jest istotne to to, że będę miać ochronę przed ewentualnymi następnymi, idiotycznymi pomysłami Sabo. Mój chłopak pewnie zdaje sobie już sprawę, że po dzisiejszej akcji raczej nie zostanę najlepszą przyjaciółką jego kumpla.
Nie odzywamy się do siebie przez dłuższą chwilę. Obydwoje podrygujemy do piosenki, którą Dave nadal śpiewa. Z kolei ja nie znam tekstu, więc po prostu kiwam się do rytmu.
- Lubisz Def Leppard? - zagaduje mnie. Najwidoczniej próbuje sprawić, aby ta podróż minęła chociaż neutralnie, bo na razie atmosfera jest, delikatnie mówiąc, dość gęsta.
CZYTASZ
Lifeline | Jon Bon Jovi
Fanfiction[OSTRZEŻENIE 1] Pisany przede wszystkim dla rozrywki dość długi tasiemiec, którego akcja (xd) prawdopodobnie nie zmieści się w 100 rozdziałach. [OSTRZEŻENIE 2] Przed sięgnięciem po to coś, co chyba muszę nazwać fanfikiem, nie polecam sugerować się...