Valley Center, 12 maja 1984
Początkowo uznałam jechanie z powrotem do Valley Center za bardzo nielogiczny i, mówiąc wprost, tępy pomysł. W końcu, jaki jest sens wracania do Kalifornii, skoro byliśmy tam półtorej tygodnia temu i jeszcze jechać tam z drugiego końca kraju. Do czasu, kiedy Tico postanowił mnie oświecić, że jeszcze jest jedno miasto o dokładnie tej samej nazwie i znajduje się w Kansas. Przy całej mojej miłości do mojego ojczystego kraju - po co, do jasnej cholery, ktoś pozwolił na powstanie dwóch miast o dokładnie tej samej nazwie? Skrajny idiotyzm. Już pomijając to - powiedzmy że Stany Zjednoczone nie mają jakiś wybitnie kreatywnych nazw dla miast. Znaczna część z nich już istnieje (a w USA dostają po prostu przedrostek Nowy), zazwyczaj gdzieś na Starym Kontynencie. Tak to jest, kiedy mieszkasz w miejscu, które kilkaset lat temu było jednym, wielkim miejscem rywalizacji Europejczyków. Chociaż w sumie jest to koronny przykład przysłowia, że Nic w przyrodzie nie ginie.
Wracając jednak do Valley Center - dawno nie leżałam na wygodniejszym łóżku. Najchętniej zostałabym tu na dłużej - zwłaszcza w towarzystwie mojego faceta, który masuje mi głowę. Problem polega na tym, że jeżeli nie wstaniemy teraz, blondyn może mieć poważne problemy, a ja stracę szansę na zobaczenie występu. Oczywiście, ktoś może powiedzieć, że chłopaki cały czas grają praktycznie taki sam set, więc w sumie nie ma czego oglądać i słuchać. Otóż nic bardziej mylnego. Zawsze dzieje się coś nowego, czasem śmieszne wpadki, czasem postanawiają przebić samych siebie i tworzą najlepsze show, jakie widziałam w ich wykonaniu. A szczęście na ich twarzach jest po prostu nie do opisania, zwłaszcza kiedy wszystko im się udaje.
Jon po chwili wyciąga rękę z moich włosów i jest zmuszony przebrać się z dresów. Uśmiecham się smutno, a on cmoka mnie w policzek. Wstaje z łóżka i zmierza w stronę łazienki, a ja padam na materac, zastanawiając się, co ze sobą zrobić, póki mój facet jest poza zasięgiem mojego dotyku. Przewracam się na drugi bok i skupiam swój wzrok na szafce nocnej, na której leży telefon. Wychodzę z założenia, że nie powstaje mi nic innego, jak zadzwonić do mojej przyjaciółki - Emi. Do moich rodziców wydzwaniam raczej sporadycznie, ale do moich dziewczyn, to już zupełnie inna para kaloszy. Dwa razy w tygodniu to absolutne minimum. Muszę w końcu wiedzieć, co się dzieje w Jersey pod moją nieobecność.
Podnoszę słuchawkę i wykręcam numer do Emily. Po kilku sygnałach słyszę jej głos:
- Halo?
- Cześć Emi, co tam u was? - pytam i obracam się z powrotem na plecy.
- U mnie bez zmian. Jak zwykle nudy. Gorzej u Hann - odpowiada, a ja zaczynam się niepokoić.
- O co chodzi? Mów bo zaraz tu zejdę - wręcz ją błagam.
- Spokojnie, nie jest umierająca - żartuje - Ale jej chłopak zaś ma problemy z własną zazdrością i ego, tym razem poważne - nie dziwi mnie to jakoś specjalnie. W końcu Harry jest typem zazdrośnika i bywa wręcz toksyczny. Na ogół jednak jest całkiem sympatyczny i darzy swoją dziewczynę ogromem miłości. Przynajmniej tak myślę, chociaż jego sympatyczność brałabym pod wątpliwość.
- Co tym razem konkretnie? - dopytuję - Zobaczył ją z innym chłopakiem i uznał, że ona go zdradziła?
- Można tak powiedzieć - zaczyna - Hann uznała, że potrzebuje pomocy z niemieckim i zwróciła się do jednego chłopaka, który jest naprawdę dobry - wzdycha - A resztę historii chyba sobie dasz radę dopowiedzieć.
- Stwierdził, że ona pewnie już trzy razy była z tym chłopakiem w łóżku? Standard - mówię - A co na to Hann?
- Wszystkiego się wypiera i gwarantuje mu, że tak nie jest. Ja jej wierzę. Zresztą, ona serio kocha Harry'ego. Nie to co my - ostatnie zdanie mówi pół żartem, pół serio. Zmusza mnie to do uśmiechu.
CZYTASZ
Lifeline | Jon Bon Jovi
Fanfiction[OSTRZEŻENIE 1] Pisany przede wszystkim dla rozrywki dość długi tasiemiec, którego akcja (xd) prawdopodobnie nie zmieści się w 100 rozdziałach. [OSTRZEŻENIE 2] Przed sięgnięciem po to coś, co chyba muszę nazwać fanfikiem, nie polecam sugerować się...