Jersey, 4 listopada 1983
Kolejny nudny, bezproduktywny dzień. Od czasu koncertu na Madison Square Garden, moje dni można nazwać tymi dwoma przymiotnikami. Nie spodziewałam się, że to powiem, ale faktycznie brakuje szkoły, kiedy się skończy. Zupełnie nie mam pojęcia, co teraz robić. Czy się przejść, czy pograć na gitarze, żeby sprawiać pozory posiadania umiejętności gry na tym instrumencie, czy może rysować, a może zrobić coś kompletnie innego. W skrócie narzekam na nadmiar czasu, którego nie potrafię spożytkować. Śpię do południa, bo do czwartej tworzę jakieś głupoty, które zazwyczaj lądują w okolicach kosza na śmieci, czasem zdarzy się, że nawet do niego trafią. Mam cela jak baba z wesela. Potem jem śniadanie, a później wszystko i nic tak naprawdę. Zazwyczaj w tych wszystkich czynnościach jest wspólny mianownik, jakim jest oczekiwanie na obrót spraw. Czasem telefon od kogoś i zaproszenie na spotkanie, które ostatnio wyjątkowo przyjmuje, innym razem jest to nowy film w kinie. Zwyczajnie szukam powodu do wyjścia z domu i zrobienia czegoś z sensem.
Dzisiaj akurat całe popołudnie spędziłam na leżeniu i słuchaniu muzyki, w międzyczasie dzwoniąc do moich przyjaciółek, mając z tyłu głowy nadzieję na wyjście z nimi. Oczywiście złudną. Obydwie są zajęte. Hannah, w przeciwieństwie do mnie zaczęła studia zaraz po szkole, więc jest teraz bardziej skupiona na nauce. Germanistyka, którą wybrała, jest dość wymagająca. Jest to tak naprawdę nauka drugiego języka tak, żeby go opanować i zrozumieć tak, jak angielski. Ja i Emily chcemy jej pomóc, ale nie za bardzo wiemy jak. Chyba po prostu trzeba jej dać jak najwięcej czasu do nauki, ale jednocześnie dać jej od niej odpocząć. Innej formy pomocy nie widzę.
Dochodzi już osiemnasta, a mi już autentycznie skończyły się pomysły. Jeżeli dzisiaj nie zanudzę się na śmierć, to będzie to cud. Zmieniam już ósmy raz dzisiaj winyla, tym razem na pożyczonego od mojego taty krążek Roxy Music, nawet nie wiem czemu. Tak bardzo nie mam pomysłu, co włączyć, że kradnę płyty ojcu. Na całe szczęście z tego upośledzonego stanu wyrywa mnie telefon. Zrywam się jak głupia, żeby go odebrać. Fakt faktem, mógł on nie być do mnie, ale na całe szczęście jest to głos Jona.
- Halo?
- Cześć Pati, masz dzisiaj coś ważnego do roboty? - słysząc to momentalnie się uśmiecham.
- Jeżeli za ważne uważasz leżenie bez celu w łóżku, to tak. A o co chodzi? - odpowiadam, a po drugiej stronie słyszę westchnienie z ulgą.
- Akurat umówiliśmy się z chłopakami u mnie. Może chcesz posiedzieć z nami? - właśnie na taką propozycję czekałam cały dzień, więc bez większego namysłu się zgadzam. Jon na pożegnanie mówi tylko, że zadzwoni do Richiego, który jeszcze nie wyszedł z domu, a on pewnie mnie podwiezie. Praktycznie rzucam słuchawką ze szczęścia i wracam do pokoju, biorę pierwsze, lepsze ciuchy, udaje się szybkie posiedzenie w łazience, żeby doprowadzić się do stanu używalności i tak naprawdę w piętnaście minut od telefonu wychodzę, na odchodne słysząc tylko, żebym się nie upiła. Nawet nie mam zamiaru.
Perth Amboy, 23:40
- Dobra, gramy w coś? - mówię do wszystkich.
- A w co byś chciała? - David pyta, patrząc się na butelkę po piwie.
- Jeżeli myślisz o butelce, to zaraz wybiję Ci nią ten pomysł z głowy. Zresztą, podobnie zrobię, jeśli myślisz o innych grach tego pokroju. Włączając rozbieranego pokera - odpowiadam, a Richie proponuje:
- No to może zwykły poker?
- Znajomi moich rodziców pożyczyli cały zestaw, więc trochę ciężko z tym będzie - Jon podłamuje szatyna, ale za to wychodzi z innym pomysłem - Może Trivial? - wszyscy kiwają głową, w geście zgody.
CZYTASZ
Lifeline | Jon Bon Jovi
Fanfiction[OSTRZEŻENIE 1] Pisany przede wszystkim dla rozrywki dość długi tasiemiec, którego akcja (xd) prawdopodobnie nie zmieści się w 100 rozdziałach. [OSTRZEŻENIE 2] Przed sięgnięciem po to coś, co chyba muszę nazwać fanfikiem, nie polecam sugerować się...