Rozdział XXV

8 3 0
                                    

To nie może się tak skończyć – kłócił się z samym sobą Alois. – Po prostu nie może! A jednak wciąż słyszał trzaskanie ognia i pękanie szyb. Nie był w stanie uciec od piekącego gorąca, potu, popiołu wciąż odczuwanych przez jego skórę. Czerwona materia płynęła burzliwie, napierając na jego żyły od środka.

Ktoś by pomyślał, że otoczenie przyrody powinno ukoić nerwy Aloisa. Jednak znajdował się tam z państwem Abernathy nie bez przyczyny. Nawet sąsiedztwo zieleni nie pozwalało zapomnieć o tym, że nadal znajdowali się na cmentarzu. Bądź co bądź nie sprzyjało to rozluźnieniu.

Słońce już wschodziło nad Kariorum, kiedy las ożywił się za sprawą nadjeżdżającego auta. Pomimo iż reflektory miał zgaszone, nie sposób było nie usłyszeć pracy jego silnika. Kiedy więc mała furgonetka wjechała na placyk pomiędzy mauzoleami, wszyscy zdążyli się schować. Tylko Alois tego nie zrobił, bo i tak siedział w grobowcu, obserwując całą sytuację przez szczelinę w drzwiach. Gdy minęła chwila i stało się jasne, że to nie Szare Koszule przyjechały w odwecie, emocje nieco opadły.

Najpierw wyszedł z auta Ernest, zapewniając, że wszystko w porządku. Wtedy Flich Senior wyszedł mu naprzeciw, prowadząc do specjalnie wyszykowanego grobowca, który robił za schronienie rodziny z południa. Pani Abernathy nie poszła za mężem, a zamiast tego zajrzała do kryjówki Aloisa.

– Już są – szepnęła, zachęcając Kershawa ostrożnie do wyjścia.

Mężczyzna nie chciał się ujawniać, dopóki Luigi nie wyszedłby z auta i sam by czegoś przypadkiem nie zdradził. Skoro jednak kobieta uniemożliwiła mu to, nie zostało mu nic innego, jak skorzystać z jej sugestii.

Alois wstał z leżaka rozstawionego pomiędzy dwoma płytami nagrobnymi. Następnie poprawił pośpiesznie lodowaty szlafrok. Ten mlasnął od zebranej w nim wilgoci. Teoretycznie było to lepsze od ubrań sztywnych od brudu i potu. Przede wszystkim jednak miało to jakimś cudem niwelować następstwa zwierzęcej choroby. Czy przynosiło to jakiś skutek? Jeśli nawet, to marny. Zdenerwowanie towarzyszące pani Abernathy, gdy szła wraz z Aloisem w stronę furgonetki, świadczyło o tym najlepiej.

Choć Luigi już udowodnił, że konflikt z prawem nie robił na nim wrażenia, podobnie jak pożary, nie wyglądał najlepiej. Może nie był tak blady jak Alois, ale w jego oczach nie czaiła się nawet najdrobniejsza iskra humoru czy też mocy. Krok miał ociężały, gdy cofnął się od kabiny kierowcy do naczepy. Ze spuszczoną głową sięgnął do skrzynki z narzędziami, ignorując pogrążoną w ciszy panią Abernathy i Aloisa. Jak się okazało, do części ekwipunku należała także butelka z niebieskiego szkła, którą Luigi skierował w stronę Aloisa. Ten pokręcił głową na propozycję poczęstunku.

– Nie złapali cię jednak... – wychrypiał Kershaw, na co Luigi przytaknął.

– Raz w życiu im się udało i mi wystarczy. Zresztą nie miałem trudno ich minąć, bo pożoga zrobiła swoje – mruknął nieprzyjemnie, upijając alkoholu z gwinta.

Zamiast jednak oddalić się z nim do któregoś z mauzoleów, upił jeszcze jeden potężny łyk, a następnie podał resztę Aloisowi wbrew jego protestom. Nie skrzywił się nawet, gdy trzymał ostrą ciecz w ustach, zdejmując z siebie zakurzoną marynarkę i rozpinając koszulę. Dopiero wtedy przełknął alkohol, również niczego po sobie nie zdradzając. Przysiadł na krawędzi naczepy, po czym sięgnął po torbę podróżną po drugiej stronie. Nie przejmował się też obecnością pani Abernathy, gdy zmieniał ubrania. Sądząc po tym, że nie nakładał piżamy, chyba nie zamierzał spać.

Alois słaniał się na nogach z wyczerpania, ale ani myślał odejść z powrotem do swojej kryjówki.

– Co z panią Deve? – spytał, gdy pani Abernathy postanowiła jednak wrócić do rodziny.

Mechanik przeniósł na niego wzrok. Ramiona mu opadły, a ściągnięta powagą twarz zadrżała. Otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale nie wydusił z siebie słowa. Pomimo wysiłku nie mógł odbudować jednak maski, pod którą chciał ukryć żałobę. Zaś w jego milczeniu zawarł jednak więcej żalu i boleści niż w krzyku, którym mógłby dać upust swojemu cierpieniu.

Alois spuścił głowę i zacisnął ręce w pięści. Wciągnął powietrze z sykiem.

Czerwień w nim wreszcie zamarła, jakby strwożona konfrontacją ze śmiercią. Wycofała się gwałtownie z pazurów, zębów, nóg, rąk, spod skóry i spomiędzy mięśni. Niecała wróciła do ran po Leadrze. Część schowała się także w kościach. Przynajmniej przestała szeptać naiwną chęć walki.

Bo tymże był – naiwnym głupcem.

Nie miał szans w starciu z Butlerem. Gdy się liczył ze wszystkim, co przeżył i z prawami pozostałych, tak ci pokroju komendanta nie mieli skrupułów ani wyrzutów sumienia. Kiedy Alois ważył w sobie czy pociągnąć za spust, oni obracali życia wielu w ruinę bez mrugnięcia okiem. Poza tym był jeszcze sobą... Riff spisał go na straty, dając go uwikłać w morderstwo!

– Ty zrobiłeś wszystko dobrze... – powiedział Luigi zdławionym głosem.

Pani Abernathy podeszła do niego, choć sama wydawała się zestarzeć nagle o dekadę. W końcu znała panią Deve. Jej śmierć rzeczywiście mogła wywrzeć na niej wrażenie.

Alois przełknął łzy, które nabiegły mu do oczy. Ciężko... Oddychanie przychodziło z niezrozumiałym trudem... Nie mógł się ruszyć w stronę mauzoleum Abernathyi'ich, swojego, ani przysiąść się koło Luigiego – tylko stać w bezruchu. Głos też odmawiał mu posłuszeństwa, kiedy chciał uciszyć mechanika.

– Nie miała oparzeń. Gdy ją wniosłem z Ernestem do szpitala, jeszcze oddychała... – mówił szeptem. – Ale dostała wylewu... Do teraz czuwałem, aby lekarze zrobili swoje! – dodał przejęty, jakby chciał usłyszeć, że zrobił wszystko jak należało.

Ale Alois nie mógł z siebie wydusić słów otuchy... Nie, gdy to co spotkało Reagana, jego matkę, Griffina, Abernathy'ich, Wepplerów, panią Deve, a teraz nawet Luigiego, sprowadzało się do tego, że Alois nie powinien opuścić Ezdenu.

Seria Noruk: Dziecię Nieba cz.IIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz