Alois dostrzegł pierwszych ludzi na brzegu tłumu. Nie oni zanosili się krzykiem, toteż Alois nie poświęcił im zbyt dużo uwagi. Ręka drętwiała mu od nerwów. Z trudem omijał ciekawskich ściągniętych hałasem. Alois jednak parł naprzód do apteki Riffa niczym czołg.
Wreszcie dotarł do źródła intensywnego zapachu spalenizny i wrzasków przypominających wybuch rewolucji. Alois zatrzymał się w pierwszej chwili zbyt osłupiały, aby naprzeć na zbiorowisko mieszkańców Podzamcza zgnieżdżonych ciasno niczym sępy przy padlinie.
Część gapiów zaczynała skandować tam, gdzie powinna znajdować się futryna apteki. Trzask szyb i obelżywe sformułowania gawiedzi kaleczyły wrażliwe uszy Aloisa. Front kamieniczki został zupełnie zdewastowany. Co gorsza, milicjanci chowali się w ślepych zaułkach, cały czas zerkając na swoje komunikatory, jakby w oczekiwaniu na instrukcje. Jednak nie przeprowadzali żadnej ingerencji.
Alois warczał jak zwierzę, ale to innym umykało. Nie sposób było choćby zagłuszyć tłum wandali, którzy osaczali aptekę Griffina, a co dopiero się przez niego przebić. Mężczyźni wyrzucali pojemniki z ziołami. Leki w formie tabletek zaś podawali kobietom. Te w większości przypadków bez większego namysłu wrzucały pojemniczki tam gdzie rośliny.
Alois zbliżał się w stronę niszczonego interesu, ale ani milicjanci, ani ci bandyci nie zwracali na niego uwagi. Inaczej ich nazwać się po prostu nie dało.
Człowiek z pochodnią po drugiej stronie zbiorowiska pozbawił go wątpliwości, co począć z rowerem. Wetknął go czym prędzej w zaułek, a następnie przepchnął przez tłum na drugą stronę.
Alois chciał zatłuc tego człowieka! Nie umiał się bić, ale w tamtej chwili to był szczegół. Pragnął zrzucić ze spoconych dłoni rękawiczki i z całej siły przyłożyć pięścią w samozwańczego przywódcę linczu! Skąd miał takie pokłady "odwagi"? Kershaw nie dociekał.
Alois szarpnął od tyłu jakiegoś znawcę od czarodziejskich ziół ostatnich kilkunastu minut, zwalając go z nóg. Nie obejrzał się za nim, bo nie zamierzał tracić na niego czasu. Nadal nie wiedział, co się stało z Griffinem i jego rodziną.
Gdy dotarł do niedoszłego podpalacza, złapał go za rękę. Mężczyzna nie zdążył się odwrócić, gdy Alois wyrwał mu płonący drzewiec. Nie drzewiec, a nogę po jakimś meblu. Wycelował płomień w stronę osobnika o ładnie skrojonym ubraniu, ale niezbyt kosztownym, aby nie wyróżniać się pośród mieszkańców Podzamcza. Alois jednak znał to chłodne spojrzenie, które nie charakteryzowało wrzeszczącej gawiedzi. Nawet twarz mężczyzny nie była mu obca!
Milicjanta zdradziła ostatecznie krótkofalówka, która zaskrzeczała pod cywilną marynarką. Nie nosił jej, kiedy śledził Aloisa całymi dniami... Szkoda, że jego zniknięcie poprzedzało to!
– Jak pan śmie... – warknął funkcjonariusz, szybko jednak stracił rezon.
Gdy Alois wyszczerzył zęby w towarzystwie zwierzęcego warkotu, stał się nagle niższy. Ręce uniósł w górze na akt kapitulacji dopiero, kiedy Kershaw pogroził mu pochodnią.
Nikt jednak nie zwracał na to uwagi. Tłum potrzebował kogoś, kto poprowadzi ją na aptekę maga. Potem zaś niczym lawina staczająca się z górskiego zbocza, sama kontynuowała dzieło zniszczenia. Życzenie partii, choć sprzedane tak, jakby to oni pragnęli uwolnić się od domniemanego zagrożenia.
– To działania służbowe... – pisnął milicjant, gdy Alois przybliżył płomień do jego piersi.
– Rozumiem, że to także należy do typowego wyposażenia funkcjonariusza milicji? – spytał Kershaw ni to żartem, ni serio, znacząco poruszając pochodnią. Nieprzyjemny zapach unoszący się znad przypalonej brody zdradził, iż była jedynie elementem charakteryzacji. – Gadaj! Gdzie Pucci'owie?
Jakiś mężczyzna zerknął na Aloisa, a ten spojrzał w odpowiedzi z rządzą mordu. To wystarczyło, aby móc znowu w zupełnej samotności odwdzięczyć się swojemu prześladowcy za zadręczanie przyjaciela.
Milicjant jednak krzyczał, że nie wiedział! Alois zaś nie był kreatywny w torturowaniu. Bał się, że jeśli dosłownie nie przypali tej gnidy, Griffin, Helen i Ambrose będą już martwi.
Bo to była jego wina! Podpadł Sophii, Butlerowi i zmusił przyjaciela do czarów! Ci wszyscy popaprańcy byli po to, żeby się zemścić na nim!
Jednak z uliczki obok wyszedł kolejny mężczyzna. Ubrany w żałobny strój nie rzucił się z rękoma do Aloisa. Nawet zwrócił się po imieniu.
– A teraz spieprzaj i nie wracaj bez nakazu, szumowino – warknął Alois, wracając spojrzeniem do milicjanta. Opuścił nieznacznie pochodnię i tupnął w ziemię, jakby się zbierał do bicia.
Funkcjonariusz nie ryzykował. Ruszył, ginąc w tłumie wandali. Alois rzucił drewnem w stronę kosza na śmieci, skąd zaczął kopcić ciemny, duszący dym.
Nie ruszył jednak w stronę zdemolowanej apteki. Nic z niej nie zostało. Ludzie wpadli w taki szał, że nawet rozbijali płytki na podłodze i ścianach. Co było z drewna bądź szkła zamieniało się w chrzęszczący pod stopami gruz.
Alois nie musiał patrzeć w tamtą stronę. Wiedział, że nie znajdzie tam nic prócz zniszczenia. Zamiast tego lustrował wzrokiem podejrzanego mężczyznę, który nie wyglądał jak milicjant przebrany za cywila. Chwilę zajęło, nim czerwień przestała przesłaniać jego obraz Kershawowi. Krótkie włosy nie ukrywały wyostrzonych od chudości rysów twarzy. Przez brak podkręconego wąsika nic nie odwracało uwagi od pobladłych ust i otaczających je zmarszczek.
Alois rozluźnił pięści, widząc przed sobą Griffina we własnej osobie.
– Helen? Rosie? – wydyszał, podchodząc do maga.
– Bezpieczne. – Riff spuścił głowę.
Alois złapał się za serce. Choć powietrze nadal przesycał cuchnący dym palonych leków i ziół, wziął pierwszy głębszy wdech od dłuższego czasu. Kolana mu zadrżały, a nieustępujący dotąd chłód ustąpił gorącu na czole, skroniach i plecach. Wreszcie zdał sobie sprawę, jak kleiło się do niego ubranie.
– Co tu się stało? – spytał Alois, wskazując przestrzeń dookoła nich.
Mag był ubrany skromnie, żeby nie powiedzieć biednie. Czarna marynarka wisiała na jego chudym ciele. Tym razem także nie spojrzał przyjacielowi w oczy.
– Sprawiedliwość – szepnął, ledwie poruszając spierzchniętymi ustami.
CZYTASZ
Seria Noruk: Dziecię Nieba cz.II
FantasíaTrzecia część z serii Noruk *** Południe po jednej stronie Rzeki. Północ po drugiej. To, co łączy ludzi, to granica, na którą spoglądają, gdy szukają winnych swoich nieszczęść. Bo przecież wszystko to wina zmiennych... Prawda, Republiko? *** Ambicje...