1. ten z grą

225 32 186
                                    

Rok 1873.

Londyn skrywał się pod grubą warstwą styczniowego śniegu. Mróz szczypał przechodniów w policzki, a lód sprawiał, że drogi były śliskie. Dorożki poruszały się wolno, a kobiety wtulały ciała w szare futra, chroniąc przed wiatrem swoje blade nosy. Latarnie oświetlały oblodzone chodniki, choć zegarki na szczupłych nadgarstkach dam wskazywały dwa kwadranse po piętnastej. Miasto oblewała gęsta mgła, która przeplatała się z gwałtownymi podmuchami lodowatego wiatru.

W dworze na północy Londynu nie czuć było jednak ani wiatru, ani śniegu, ani wilgotnej, wbijającej się w delikatną skórę mgły. Tam, choć mieszkańcy traktowali się z chłodem, panowało przyjemne ciepło. W kominkach płonął odbijający się od drewnianych mebli i złotych ornamentów ogień. Z każdej strony obydwu ciężkich, skórzanych kanap, które zdobione były dłońmi włoskich projektantów, stały lampy naftowe. Stoły zdobiły świeczniki, kapiąc woskiem w dół długich trzonów świec.

Harry siedział w białej, lnianej koszuli. Jego mankiety pozostawały niezapięte, podobnie jak pierwsze trzy guziki, zza których wyłaniała się gładka, blada pierś. Rękawy podciągnięte były niemal do łokci, uwydatniając duże dłonie i wąskie nadgarstki. Język tkwił między malinowymi wargami, a włosy były wilgotne na czole. Loki opadały przy zapadniętych barkach i łaskotały go po karku. Płomień z kominka grzał jego szerokie plecy.

- Jeszcze raz, wielmożny panie – powiedział starszy mężczyzna, który stał za lewym barkiem Harrego. Jego plecy były proste, a postura nienaganna.

- Miałeś tak do mnie nie mówić – wymamrotał chłopak, obracając w palcach najmniejszą łyżeczkę z zestawu, który leżał przed jego oczami. Harry nigdy nie rozumiał, czemu miał jeść każdy deser inną wielkością sztućców. Jemu wystarczyłby czysty, srebrny widelczyk.

- Nie mogę inaczej – odparł tak samo, jak za każdym razem. Głos miał niski i nieprzyjemny. Był dla chłopaka zwiastunem godzin cierpienia i nauki sztywnych zasad savoir-vivre'u.

Harry westchnął. – Nikogo tu nie ma.

- Jest pan hrabią, wielmożny panie. Nie mogę pozwalać sobie na pominięcie pańskiego tytułu – mężczyzna znów się odezwał. Mówił spokojnie, jak do dziecka. Harry miał ochotę go uderzyć i wybiec na śnieg, by zakopać w nim płonącą ze złości twarz.

Już nie odpowiedział. Nie chciało mu się otwierać ust. Nikt go nigdy nie słuchał. Nikt nie pytał, czego on chciał i potrzebował. Po prostu spełniał wymagania swojej matki i jej męża, którego nie lubił nazywać ojcem, odkąd poślubił jego matkę zbyt szybko po śmierci biologicznego ojca Harrego. Chłopiec go nie pamiętał, ale słyszał, że był złym człowiekiem. On nie wiedział, co to znaczyło, ale nikt nie chciał mu tego wyjaśnić. Matka po prostu kazała Harremu nienawidzić kogoś, kto dał mu życie.

Więc Harry to robił. Jak wszystko to, co rozkazała mu hrabina.

- To łyżeczka do kawy, wielmożny panie – chrząknął mężczyzna. Harry poczuł, jak po jego czole spływa kropla potu. Chciał uciec. Sięgnął po inną, nieco większą łyżeczkę. – Ta jest do cukru.

- I jak mam to zapamiętać? – prychnął, odwracając się na krześle. Nauczyciel spojrzał na niego surowo, ale Harry nie chciał mu ulegać. Wpatrywał się w jego drżące z niezadowolenia wąsy, idealnie przystrzyżone i wymodelowane woskiem.

- Uczymy się tego od tygodnia – westchnął, zaciskając palce na ramieniu dziewiętnastolatka. Harry zadrżał i spojrzał na swoje dłonie. Musiał się zachowywać, a wewnątrz płonął. – To nie jest aż tak trudne – dodał po chwili, a chłopak ugryzł się w język, by nic nie odpowiedzieć. Wiedział, że matka nie byłaby dumna, gdyby po raz kolejny prosił o zmianę nauczyciela.

The tune of life || Larry StylinsonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz