25. ten z zachodzącym słońcem

76 25 269
                                    

Niedziela.

Harry był podekscytowany od chwili, w której otworzył powieki i usiadł na swoim miękkim, wielkim łóżku. Wokół panowała cisza. Delikatny wiatr poruszał jedwabną zasłoną, która co jakiś czas odsłaniała wysokie okno w ciemnej ramie. Poranne słońce oblewało swoimi promieniami bose stopy chłopaka.

Rosalie przyniosła mu śniadanie, kiedy zegar wybił kwadrans po ósmej. Harry uśmiechnął się do niej wdzięcznie, rozkoszując się słodkim zapachem herbaty owocowej oraz świeżych rogalików z masłem. W zdobionym słoiczku był cukier, a łyżeczka błyszczała oparta o krawędź spodeczka. Słońce coraz śmielej zaglądało w odsłonięte przez Rosalie okna.

Styles zjadł śniadanie w ciszy, opierając plecy o zagłówek i ramę łóżka. Nerwowo spoglądał na zegary – zarówno ten schowany w szufladzie etażerki, jak i ten bogato zdobiony, który ojciec sam zawiesił na jego ścianie. Czas zdawał się nie płynąć. Każda minuta dłużyła się tak, jakby była godziną. Harry chciał ręcznie przestawić wskazówki, by zleźć się już na łące, gdzie umówił się z Louisem. Całą poprzednią noc śnił o tej chwili.

Zadrżał, kiedy w sypialni rozległo się głośne tyknięcie ciężkiej wskazówki. Dziewiąta. Harry miał jeszcze koło pięciu godzin, zanim mógł pojawić się w stajni. Gdyby spędził tam cały dzień, wszyscy wokół – ci, którzy nim się interesowali, a gdy tego nie chciał, nagle robiło to zbyt wiele osób – wiedzieliby, że coś planował.

Harry od zawsze był oczywisty. Nie potrafił kłamać lub trzymać czegoś w tajemnicy. Jedynie małe sekrety Gemmy były z nim bezpieczne. Ich bał się wypowiadać na głos. Te sprawy łączyły ich silniejszą więzią. Harry wiedział o niej rzeczy, których nie wiedział nikt inny. Jego siostra też znała go na wylot, dlatego Styles tak bardzo przeżył ich rozłąkę. Wiedział, że Gemma była jedyną osobą, której mógł zwierzyć się z rzeczy, których najbardziej się bał i wstydził.

Oprócz tego, był oczywisty. Każdy, kto miał nieco więcej rozumu, potrafił czytać z niego jak z otwartej księgi. Gdy kłamał, jego oczy były rozbiegane, dłonie stawały się lepkie od potu, a głos był wyższy i pozbawiony wyuczonej pewności siebie. Harry miał też słabą pamięć, więc zawsze gubił się w słowach, mieszał fakty i tracił wątek, ostatecznie poddając się i przyznając do kłamstwa. I nawet gdy nie musiał nikogo okłamywać, jego ciało zdradzało, że z czymś się ukrywał i czegoś nie mówił.

Dlatego był zdziwiony, że jeszcze nikt nie dowiedział się o Louisie. Szatyn był tajemnicą, której Harry strzegł najlepiej, jak potrafił. Był pewien, że Rosalie, sir Hallward lub chłopcy pracujący w stajni nie mieliby nic przeciwko temu, że młody hrabia spotykał się z kimś, kto nie żył na dworze, nie miał majątku i wielkiego, pozłacanego sygnetu na palcu. Louis był do nich podobny. Na pewno pokochaliby go od dnia, w którym poznaliby jego imię.

Szczególnie Rosalie. To z nią Harry miał coś na kształt przyjaźni. Dziewczyna była młoda, jedynie kilka lat starsza od Stylesa. Zawsze pogodna, uśmiechnięta i pomocna. Nierzadko zatrzymywała się w sypialni młodego hrabi, by dotrzymać mu towarzystwa przy podwieczorku lub popołudniowej herbacie z łyżeczką cukru i odrobiną mleka. Pytała wtedy o książki. To Harry nauczył ją czytać; płynnie i szybko. Zanim pojawiła się na dworze, mając ówcześnie niewiele ponad piętnaście lat, potrafiła zapisać i przeczytać jedynie imiona swoich rodziców i sióstr. Od tego czasu minęło dziewięć lat. Rosalie stała się drugą najbardziej oczytaną osobą, która zamieszkiwała rezydencję.

Pierwszą był Harry.

Dla zabicia czasu sięgnął po książkę, którą już dawno miał zamiar przeczytać. Ciągle nie miał czasu. Wszystkie wolne popołudnia spędzał z Louisem, a wieczorami głęboko o nim rozmyślał, zajmując się podziwianiem wytworów własnej wyobraźni, a nie liter złożonych w skomplikowane zdania i zapisanych na cienkich kartkach jednej z tysiąca książek w jego skromnej bibliotece.

The tune of life || Larry StylinsonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz