- Wrócę wieczorem – powiedział Louis, wiążąc sznurówki starych, ciepłych butów. Matka stała w progu sieni i patrzyła na niego z troską w smutnych i zmęczonych oczach. Westchnęła, gdy chłopak wstał i poprawił wełnianą czapkę, spod której wystawało kilka kosmyków karmelowej grzywki.
- Przeziębisz się. Jest mróz, a ty nie masz rękawiczek – mruknęła, poprawiając kołnierzyk jego kurtki z matczyną starannością.
- Nie mogę grać na gitarze w rękawiczkach – uśmiechnął się i pocałował Jay w policzek. – Nie martw się o mnie. Po prostu chcę nam pomóc.
- Jesteś jeszcze dzieckiem, Louis...
- Mam dwadzieścia jeden lat, mamo – wywrócił oczami. Chwycił starą gitarę, której skórzany pas zszywał już dziesiątki razy. Pachniała drewnem i żywicą. – Wrócę i pomogę ci z dziewczynkami. Do zobaczenia – znów ucałował policzek matki, po czym wyszedł.
Jego stopy ciężko stykały się z dziką ścieżką. Śnieg chrzęścił pod starymi butami, których podeszwy już ledwo trzymały się materiału. Wciąż jednak wyglądał w nich dobrze, a jedno przetarcie przy lewej pięcie nie sprawiało, że chciał się ich pozbywać. Nie lubił, gdy wydawano na niego pieniądze.
Idąc w stronę rynku, Louis gwizdał cicho pod nosem. Gitara przewieszona była przez jego ramię i bezpiecznie spoczywała na plecach, gdy on pokonywał kolejne zaspy. Mróz szczypał go w policzki i nos, a skostniałe dłonie ciążyły w kieszeniach kurtki. Louis czasem żałował, że nie pamiętał, by zabrać ze sobą szalik, ale nigdy nie chciało mu się po niego wracać. Poza tym wydawało mu się, że bez niego wyglądał lepiej.
Gra na ulicy zawsze była ryzykowna. Ktoś mógł go oblać pomyjami, co zdarzyło się kilka razy, gdy śpiewał pod oknami wysublimowanych staruszek z błyszczącymi broszkami na piersiach. Albo ktoś mógł nastraszyć go wezwaniem służb lub poszczuciem psami. A nawet jeśli nic złego nie miało się wydarzyć, często nikt nie zwracał na niego uwagi, a Louis po kilku godzinach gry wracał do domu z pustymi rękami i pustym żołądkiem.
Dlatego chciał dobrze wyglądać. Przykuwał uwagę młodych dziewczyn, które spacerowały londyńskimi uliczkami i przystawały na chwilę, by posłuchać jego głosu. Czasem wrzucały kilka pensów. Uśmiechał się wtedy i kłaniał, a one chichotały i dotykały zadbanymi, delikatnymi dłońmi jego napiętych ramion. Pozwalał na to, choć w głębi serca bolało go, że jego ciało było dla nich jedynie przedmiotem, które mogły podziwiać za pensa. On za to nie mógł kupić wiele.
W rodzinie Tomlinsonów nigdy się nie przelewało. Mieszkali w starym domu, którego mury pamiętały wybuch wojny secesyjnej. Na ścianie w kuchni wciąż wisiał obraz z tamtych wydarzeń, a w piwnicy leżała nieużywana od lat broń dziadka. Louis wtedy nie rozumiał, czemu wszyscy mówili o dramacie zza oceanu. Dziwił się, gdy dorośli rozmawiali przy herbacie i wiadomościach z gazety, które chwytały jego babcię za serce, a dziadkowi podnosiły ciśnienie. Nauczył się wtedy wielu przekleństw, ale mama nigdy nie pozwalała mu ich powtarzać.
Po latach zrozumiał i już nie zadawał pytań.
Zrozumiał nie tylko wojnę i to, czemu inni czytali o niej w gazetach. Gdy dorósł, odpowiedzi na jego nierozwiązywalne pytania same do niego przyszły. Już wiedział, czemu dzielił pokój z siostrą, która w nocy lubiła przychodzić i przytulać się do jego boku, wciskając w jego uda zmarznięte stopy. Zrozumiał, czemu tata wracał zmęczony do domu, a mama płakała, gdy była w ciąży z bliźniaczkami. Dowiedział się, jak drogie było życie i jak bardzo nie było ich na nie stać.
Właśnie wtedy stał się dorosły.
Gdy miał szesnaście lat dostał od dziadka gitarę. Była piękna, z zaledwie jednym zarysowaniem na jej jasnym drewnie. Maleńki grawer wewnątrz bębna doprowadził Louisa do płaczu, a dziadek uśmiechał się czule, ściskając go w swoich szerokich, męskich ramionach.
CZYTASZ
The tune of life || Larry Stylinson
FanfictionGraj, by kochać. Kochaj, by grać. Czyli historia o tym, jak dwóch młodych chłopców zatraciło się w uczuciu, gubiąc to, co stawało się ich rzeczywistością. #1 play #1 piano #2 passion #2 XIX