Rozdział 7.

18.6K 999 204
                                    

Otworzyłam oczy przerażona, że ujrzę przed swoją twarzą ogromnego, brunatnego niedźwiedzia, który za chwilę pożre mnie żywcem. Roześmiałam się ze swojej głupoty i mimo bólu głowy, rozkoszowałam się głośnym chrapaniem ukochanego.

Wygląda zbyt uroczo, żebym mogła go obudzić i powiedzieć, żeby przestał, bo to i tak się nie wydarzy. Leżał na brzuchu, a twarz miał wciśniętą w poduszkę. Włosy opadały mu na zaróżowione policzki, a unosiły się nieznacznie, gdy wypuszczał powietrze z ust.

Malinowych, pełnych i słodkich ust. Moich ulubionych ust.

Ramieniem obejmował mnie w pasie i przyciskał do materaca, więc pierwsze co muszę zrobić: wydostać się z uścisku.

Zaschło mi w gardle i tylko woda w tej sytuacji mogła postawić mnie na nogi w połączeniu z tabletką przeciwbólową. Przez opuszczone rolety i tak dostawało się słońce, co oznaczało zbliżającą się wielkimi krokami wiosnę w Nowym Jorku. Nie mogłam doczekać się, aż będę mogła schować wszelkie szale i czapki do szafy i zostawić je na kolejną zimę i rozebrać się i napawać ciepłym powietrzem.

Przeciągnęłam się leniwie i popatrzyłam kątem oka na Alana, który na szczęście zdjął ze mnie rękę i przewrócił się na drugi bok, wciąż chrapiąc, jak mały, uroczy niedźwiadek. Rozczulił mnie ten widok niemiłosiernie.

Bardzo powoli, w żółwim tempie udało mi się wyjść spod kołdry i stanąć na zimnych panelach. Zadrżałam, czując przebiegający chłód wzdłuż kręgosłupa. Natychmiast wsunęłam stopy w puchowe kapcie i owinęłam się szlafrokiem. Uśmiechnęłam się szeroko, bo dotarło właśnie do mnie (po raz tysięczny), że mam najprzystojniejszego faceta na całej kuli ziemskiej i jaką ogromną szczęściarą jestem, że to akurat mnie wybrał podczas licealnych przygód i został przy moim boku.

Razem nauczyliśmy się okazywać oraz doznawać uczucia dopiero, gdy zbliżyliśmy się do siebie i dostrzegłam w jego oczach iskrę. Już wtedy wiedziałam, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Podczas pierwszego meczu koszykówki w nowym liceum po przeprowadzce, Danielle wskazała palcem na słynnego Alana Brauna. 

Oczywiście ostrzegała mnie wcześniej, że jest zabójczo przystojny, a ja jedynie śmiałam się z jej słów. No i się zakochałam.

W tym nieskazitelnym, czarującym uśmiechu.

W oczach błękitnych, jak niebo latem.

W mięśniach, jak skały.

W brunatnych włosach, opadających na twarz.

Jednak to jego postawa oczarowała mnie najbardziej. 

Widziałam gołym okiem, że jest zagubiony we własnym świecie i potrzebuje pomocy, by iść przed siebie. Choć zgrywał twardziela, w środku siedział mały chłopiec, czekający na ratunek.

Czekał na mnie.

Nikogo nie udawał i nawet nie próbował tego robić.

Kocham go jak wariatka. Mogłabym za nim wskoczyć w pieprzony ogień i powstać, jak feniks z popiołów, gdybym tylko poczuła jego bezgraniczną miłość.

Mój Alan Braun.

Pochyliłam się rozczulona i przyłożyłam usta do jego skroni i przez chwilę przyglądałam się, jak jego klatka unosi się spokojnie i opada, gdy był pogrążony we śnie. Mruknął zadowolony, wciąż mając zamknięte oczy, więc jeszcze nie do końca się przebudził. 

Wrócił w środku nocy, nawet nie wiem, która była wtedy godzina. 

Może czwarta? Nie jestem w stanie tego określić. 

Never Say NeverOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz