{00} • wprowadzenie.

16.3K 718 54
                                    

18 lipca 2009 roku.

- Nie masz pojęcia jak bardzo jestem szczęśliwa - wyszeptała mocno ściskając wyższą od siebie o pół głowy brunetkę.
- Tak bardzo się cieszę z twojego szczęścia - powiedziała, uśmiechając się najszerzej jak tylko potrafiła. Bo przecież naprawdę cieszyła się szczęściem siostry i nie miała zamiaru tego ukrywać, mimo że na co dzień rywalizowały ze sobą niemal o wszystko. Jednak tym razem było inaczej. Postanowiła odpuścić z uwagi na ten wyjątkowy dzień.

- A gdzie Conor?
Niższa z kobiet odsunęła się na kilka kroków po tych słowach. To nie tak, że nie spodziewała się tego pytania. Doskonale wiedziała, że usłyszy je prędzej czy później i z dwojga złego wolałaby tą drugą opcję.
- No tak... Coś... coś mu wypadło. Naprawdę przepraszam - powiedziała ściskając lekko dłoń siostry. W tym samym momencie u jej boku pojawił się Lachlan a dokładniej mówiąc (w świetle prawa) nowa najbliższa jej osoba na ziemi. Scottie przez dłuższą chwilę milczała, rozmyślając nad kolejnymi kłamstwami, które miały w jej mniemaniu ocalić ją od ciągłych randek zaplanowanych przez jej matkę. Mimo, że miała zaledwie dwadzieścia lat to jej rodzicielka uważała, że powinna już mieć chłopaka a najlepiej takiego, który do końca roku stałby się jej narzeczonym. Wcześniej nie była z nikim związana. Nie uważała aby związek był jej do czegokolwiek potrzebny a co dopiero zaręczyny. Mimo to brnęła w to wszystko dalej wymyślając kolejne nowe fakty o Conorze Waltersie, dwudziestopięcioletnim wioślarzu z Duluth, który tak na marginesie - wcale nie istniał.
- To całkiem dobrze się składa, bo Luke też przyszedł sam - napomniał ciemnowłosy mężczyzna.
Scottie udała, że nie usłyszała jego słów, ponieważ miała nadzieje, że Lachlan powiedział to w geście żartu. Przecież gdyby tak kazać im spędzić ze sobą cały wieczór, z łatwością mogłoby dojść do tragedii. I to takiej typowej, greckiej gdzie ktoś kogoś zabija z zemsty bądź też bez żadnego większego powodu. 

Luke nienawidził Scottie równie mocno, jak ona jego. Choć może nie do końca nienawidził. Jedyne co w niej uwielbiał bezgranicznie to to, jak się denerwowała. Uwielbiał doprowadzać ją do szaleństwa drażniąc się z nią, dokuczając jej. Scottie zaś denerwowała w Hemmingsie jego ignorancja i wyjątkowo lekki sposób podchodzenia do życia. I kobiet. Szczególnie kobiet.
Nigdy nie potrafili się ze sobą zgodzić mimo, że dzielił ich zaledwie rok, jeśli chodzi o wiek. Daisy, starsza siostra Scottie w chwili ślubu miała zaledwie dwadzieścia trzy lata a Lachlan dwadzieścia pięć, więc w teorii wiek nie ma żadnego znaczenia. On i Luke mimo pięcioletniej różnicy wieku dogadywali się jak bracia, choć w prawdzie byli zaledwie kuzynami.
- Lachlan, wybacz, ale chyba nie mówisz poważnie - odezwała się w końcu młodsza z sióstr.
- Jak najbardziej. Ba, nawet zamieniłem miejsca. Bawcie się dobrze, dzieciaki - mówiąc to ciemnowłosy poklepał swoją szwagierkę po ramieniu po czym objął swoją żonę ramieniem i odszedł pozostawiając ją w wejściu do sali. Reszta gości mijała ją, nie zwracając większej uwagi i sprawiała, że czuła się tu wyjątkowo obco. W ten sposób minęło może dwadzieścia minut ślubu. Wtedy też usłyszała ten głos. Być może dla innej dziewczyny mógłby to być najprzyjemniejszy głos na świecie, ale nie dla Scottie. Dla niej brzmiał on mniej więcej tak, jakby ktoś przesuwał styropian wzdłuż szyby. A do tej pory nie odnalazła nic, co irytowało ją bardziej od tego. No może poza osobą, na którą właśnie patrzyła. 
- Słyszałem, że dziś to ciebie mogę porywać do tańca - zaczął z niezwykle szerokim uśmiechem.
- Podeptam cię, obiecuję. Nadepnę szpilką, a jak będziesz za dużo mówił to wbije ci ją w szyję - odpowiedziała odwracając się do niego plecami, ale wyminął ją i ponownie stanęli twarzą w twarz.
- Oh, Scotlyn. Wiedziałem, że to będzie wspaniały ślub. Też uważam, że będziemy się świetnie bawić. Razem. Całą noc - mruknął raz jeszcze obdarzając ją uśmiechem a zaraz potem wszedł na salę by odnaleźć winietę ze swoim imieniem i nazwiskiem pośród setki innych. I odnalazł ją tam gdzie obiecał Lachlan, tuż obok winietki z jej nazwiskiem. 


7 czerwca 2010 roku.

- Jest taki śliczny - powiedziała dotykając malutkiej dłoni swojego szóstego już siostrzeńca. - Wybraliście już imię?
- Tak. Przywitaj się, Malcolm - odpowiedziała biorąc na ręce niemowlę. - Scottie... wiesz... rozmawialiśmy z Lachlanem o tym i chcemy abyś została jego matką chrzestną.
Brunetka przez dłuższą chwilę milczała, jedynie przyglądając się dziecku z uśmiechem na ustach. Ostatecznie pogłaskała niemowlaka po główce i pokiwała głową na znak zgody.
- Pewnie. Jak mogłabym się nie zgodzić. Tylko spójrz na niego - wyznała śmiejąc się pod nosem. - Myśleliście już o chrzestnym? Pewnie będzie ze strony Lachlana. Poczekaj, zgadnę. Jego przyjaciel... oh tak, Douglas?
- Właściwie... Lachlan postanowił, że to będzie Luke - powiedziała niezbyt pewnie Daisy.
- Cholera - wybełkotała szybko zasłaniając usta dłonią.

*

-  Co mam ci powiedzieć. Dziecko jak każde inne.Póki jest cudze i pachnie to jest ładne. Ale jeśli ma twoje geny to nie chce być tobą za piętnaście lat. Będziesz miał przerąbane, stary - zażartował dotykając dłoni malucha. - Cześć bąblu. To ja. Wujek Luke. Tak... ten sam, który nauczy cię grać w kosza, zaliczać panienki i pić hektolitry...
- Malcolm.
- Słucham?
- Tak ma na imię. Malcolm - mruknął rozbawiony.
- Malcolm. No cóż, będzie miał pod górkę przez resztę życia - powiedział wturując kuzynowi.
- To fajne imię.
- Fajne byłoby Dexter, albo Kevin - odpowiedział spoglądając raz jeszcze na malca leżącego w wózku.
- Chcemy z Daisy abyś został jego chrzestnym - wydusił w końcu z siebie. Mierzył się z tym od samego rana, od telefonu, który wykonał by go zaprosić. W końcu doskonale wiedział co Luke myśli o rodzinie, dzieciach, ale chciał by został chrzestnym jego pierwszego dziecka. Nie mógł wybrać nikogo innego.
- Oh, ja? Na... Na pewno nie ktoś inny?
- Stary, nie ma nikogo lepszego - mówiąc to Luke przybił piątkę Lachlanowi a ciemnowłosy mężczyzna uśmiechnął się szeroko - powiem Daisy.
-  Jasne, jasne. Oby chrzestna była gorąca. I wolna. Bo inaczej nie wiem czy pojawię się w kościele.
- Tak... w sumie jest. To Scottie - odparł niezbyt pewnie.
- Cholera - mruknął, za co oberwał w ramię od Lachlana.

*

26 marca 2016 roku.

- Panna Nygaard? Zapraszam, wszyscy już czekają - odezwał się niezbyt urokliwy mężczyzna w ciemnym, wyciągniętym garniturze. Scottie wciąż nie wiedziała co tutaj robi. Nie była jako tako rodziną Lachlana. Nie była jego krewną a jednak miała uczestniczyć w odczytaniu testamentu, który spisał będąc niezwykle przesądnym i dmuchającym na zimno człowiekiem.
Czuła się tutaj niekomfortowo, ale obiecała Daisy, że przyjdzie i dowie się czy Lachlan w jakikolwiek sposób zabezpieczył ją i swoje dzieci. Gdy tylko weszła, zaraz za mecenasem Paulsenem jedynym co od razu zobaczyła był siedzący przy długim stole blondyn. Luke'a nie widziała już od pięciu lat. A dokładniej mówiąc od chrzcin Malcolma, podczas których nawisem mówiąc kolejny raz się pokłócili. Tym razem na tyle poważnie, że oboje nie zostali zaproszeni na najbliższe święto dziękczynienia do domu Vaughnów. I na gwiazdkę w jednym terminie. Daisy bowiem zaprosiła ją na wigilię a Luke pojawił się w pierwsze święto aby uniknąć tłuczenia talerzy przy dzieciach a rodzinie zapewnić spokój w świąteczny wieczór.
- To formalność, drodzy państwo. Pan Vaughn nie miał rodziny i wszystko zapisał swojej żonie, Daisy Vaughn oraz Malcolmowi i Mavelle Vaughn. Problem zaś polega na tym, że jak wszyscy wiemy po odejściu Pana Vaughna, Pani Vaughn nie radzi sobie najlepiej i obecnie przebywa w ośrodku zamkniętym... Nie jest więc w stanie sprawować opieki nad małoletnim Malcolmem i Mavelle. Pan Lachlan poprosił aby w wypadku ich śmierci uznać waszą dwójkę jako rodzinę zastępczą... w takim wypadku...
- Słucham? - wyrwała się nagle Scottie - mnie i jego? To chyba jakiś żart. 
- Cholera - powtórzył po raz kolejny blondyn gdy tylko doszło do niego co to tak naprawdę oznacza.

wedlock • hemmings.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz