[ Luke ]
- Mogę? - pyta cicho Mav a ja znów ją ignoruję. - Proszę, proszę, prooooooszę - mówi piskliwym głosem. A więc przenosi się na dźwięki słyszane przez nietoperze. To dlatego chwilę potem dość wymownie wzdycham, nie mając siły na jakiekolwiek dyskusje.
- Dobrze, idź - odpowiadam całkowicie się poddając. Ze strony Carmen to ogromnie miłe, że zaprosiła Mav do uczestnictwa w czyszczeniu kucyków i koni z ich stadniny, jednak wiąże się to ze spędzeniem czasu osobno. Malcolm zaraz także wyjdzie, by pograć z Dylanem, synem sympatycznego małżeństwa mieszkającego piętro niżej w piłkę. Zaś Scottie... to wciąż Scottie i bóg jeden raczy wiedzieć co będzie zrobiła gdy usłyszy o wolnym poranku, czy tam przedpołudniu.
- Dziękuję! - krzyczy dziewczynka i ściska mnie na tyle mocno, że przez moment brakuje mi oddechu. Widzę jak ucieka przez taras i zeskakuje z niewielkiej wysokości by chwilę potem pobiec prosto do stajni. Zanim się oglądam znika pośród drzew a ja zostaję sam ze swoimi myślami. Zastanawiam się nad wczorajszym wieczorem i żałuje tego, że to wszystko powiedziałem. Przecież mogłem milczeć. Gdybym tak zrobił to mógłbym dziś chociaż pomarzyć, że spędzi ten wolny czas ze mną.
- Mama przesyła pozdrowienia - nagle siada na przeciwko mnie oglądając się przez ramie odruchowo. Malcolm w niewielkiej koszulce Chelsea Londyn i piłką pod pachą podbiega do stolika, a chwilę potem jakby zza pleców wyrasta mu nieco niższy chłopiec o burzy czekoladowych włosów.
- A więc Chelsea kontra Manchester United. Mogę posędziować? - pytam a kiedy chłopcy kiwają ochoczo głowami uśmiecham się i odprowadzam ich wzrokiem. Grają na widoku, póki co. Ed, ojciec Dylana zobowiązał się zabrać ich na pobliskie boisko i pewnie sam do nich dołączę z braku planów już niedługo. - A więc też ją pozdrów - odpowiadam odkładając filiżankę kawy na bok.
- To naprawdę wspaniałe miejsce - mówi wyciągając się na wiklinowym krześle. Unoszę wzrok na korony drzew i uśmiecham się pod nosem orientując się jak zielono i pięknie tutaj jest. - Carmen mówiła, że mają kajaki. Możemy wziąć jutro dzieciaki nad jezioro - dodaje wciąż mi się przyglądając. Z tego powodu zaczynam się zastanawiać czy postanowiła zapomnieć o całej sprawie i tak po prostu udać, że niczego wczoraj nie powiedziałem. Ostatecznie dochodzę do wniosku, że tak właśnie się stało. - Luke, powiedz coś - mrugam słysząc te słowa. Oglądam się przez ramię na Eda, który dosłownie chwilę wcześniej wykrzyczał moje imię, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Zabiera chłopców i unosi dłoń ku górze, więc odpowiadam mu takim samym gestem. Przy tym uśmiecham się i znów wracam spojrzeniem na Scottie, która patrzy na mnie wyczekująco.
- No tak. Wspaniałe i dobry pomysł - odpowiadam wprost.
- Dzieciaki są niezwykle szczęśliwe. Myślę, że popełniliśmy błąd - mówi a ja zmieniam pozycje.
- Co masz na myśli?
- Wszystko. Zobacz, od ślubu Daisy i Lachlana wszystko było popieprzone. Samo nasze spotkanie, to, że zostaliśmy chrzestnymi i seks po pogrzebie twojego taty, Daisy... choć dobry to też był popieprzony - mówi a jestem pewien, że cień uśmiechu wkrada się na moją twarz. Czuję jak kąciki ust powoli wędrują ku górze i nic nie mogę na to poradzić. - Sprzedanie domu Daisy i Lachlana było dobre, ale kupienie tamtego nie. Powinniśmy byli kupić dom na uboczu, może w jakimś małym miasteczku. Może takiej miejscowości jak ta. Może nawet coś takiego jak to - mówi rozglądając się dookoła - spójrz na nich. Takie życie byłoby marzeniem - dodaje a ja marszcze nieznacznie czoło.
- Byłoby, ale mamy pracę. Jak to sobie wyobrażasz? - pytam wprost - poza tym jest jeszcze twoja rodzina, Alex, zbliżający się ślub - postanawiał drążyć ten temat, mimo tego co mogę zaraz usłyszeć.
- Rodzice by nas odwiedzali. Pracę mogłabym znaleźć. Ty także. A mój ślub nie jest ważny. W zasadzie to nic nie jest ważne. Poza dobrem Malcolma i Mav - mówi cicho a ja przez chwilę uciekam do krainy marzeń i wyobrażam sobie jakby to było gdyby postąpić tak, jak mówi. Może to głupie, ale wizja takiego życia bardzo mi się spodobała. Wizja życia razem, w takim miejscu jak to.
- Mógłbym się przyzwyczaić do takiego życia - odpowiadam otwierając powieki, jednak żałuje tego, ponieważ promienie słońca znów drażnią moje oczy. Zrywa się przyjemny wiatr a Scottie sięga po filiżankę swojej kawy, która już dawno wystygła.
- Więc się przyzwyczajmy. Wiem, że to szaleństwo, ale kto nam zabroni? - pyta. Kiwam głową na znak, że zgadzam się z jej słowami. Oboje jesteśmy dorośli i możemy decydować o swoim życiu, podejmujemy własne wybory i ponosimy ich konsekwencje.
- Ale też mamy dom - mówię patrząc na to wszystko w przeciwieństwie do niej realistycznie.
- Dom zawsze można sprzedać - mówi. Kto zna się na tym lepiej niż ona? Agent nieruchomości doskonale wie co dzieje się na rynku, co warto kupić, w co zainwestować. Nagle wszystko wydało mi się tak proste, oczywiste. Może czas w końcu zaufać komuś poza sobą?
- Jeszcze jedno pytanie.
- Słucham - mówi uśmiechając się od ucha do ucha. I choć ja mam ochotę zrobić to samo to jakoś się powstrzymuje. Wciąż przecież jesteśmy w strefie marzeń. Tak ważnych decyzji nie podejmuje się z dnia na dzień ani pod wpływem impulsu. Z resztą wątpię by jej rodzice się na to zgodzili.
- Powiedziałaś, że od kiedy mnie poznałaś wszystko było popieprzone. Nie boisz się, że życie poza miastem tez takie będzie, bo będzie ze mną? - pytam. Znów się uśmiecha i odstawia filiżankę na talerzyk. Zanim odpowiada oboje słyszymy uporczywy dźwięk klaksonu dobiegający zza moich pleców. Na posesje wjeżdża czerwony kabriolet, który skądś znam, jednak na tę chwilę nie szczególnie postrafię sobie przypomnieć skąd...Zanim cokolwiek... to nie jest tak, że u mnie dzień trwa 4 dni. Po prostu nie mogłam się zebrać i nie miałam (i wciąż nie mam weny ani pomysłu co widać )
Także ten...Kto przyjechał? Znamy tego kogoś? xd
+ niedługo (pojutrze?) Opublikuje moje pierwsze opowiadanie NIE o 5sos. A o Shawnie Mendesie. Uf!

CZYTASZ
wedlock • hemmings.
Fiksyen Peminatw której była para musi zostać rodziną. ⓒ twentyonecoldplay, 2016-2017. 5 II 2017 - fanfiction #30