Scottie.
─ A czy jak już wróci do domu, będzie tak jak dawniej? ─ dopytuje Malcolm.
─ Głupi jesteś. Będzie tak ─ wtrąca się Mavelle.
Przez dłuższą chwilę milczę. Spoglądam w lusterko i parkuję przy szkole. Gdy gaszę silnik samochodu oglądam się przez ramię na dzieciaki dyskutujące z tyłu.
─ Nie opuścił was, w porządku? Wciąż bardzo was kocha. Tylko mnie troszkę mniej ─ mówię a oboje kiwają tylko głowami. Wysiadam z samochodu i czekam aż to samo zrobi Malcolm. Gdy staje obok mnie lekko się uśmiecham i prostuję kołnierzyk jego koszuli.
─ Przedstawienie jest za dwa tygodnie w piątek. Myślisz, że tata przyjdzie? ─ pyta spoglądając w jakimś nieznanym mi kierunku.
─ Jeżeli zadzwonisz do niego i mu powiesz to tak.
Maluch uśmiecha się. Luke przyjdzie... Inaczej skopię my tyłek, myślę.
─ Nie bądź na niego zła. Ciebie też bardzo kocha. W końcu kto by nie kochał ─ mówi. Przytulam go i całuje w czoło. Potem się żegnamy. Przez chwilę patrzę jak wita się z kolegami. Cieszę się, że znalazł tutaj przyjaciół, że twierdzi, że są fajni. Nie ma już takich problemów, jak dawniej, w starej szkole. I chociaż to już nie zaprząta mi myśli.
W końcu wsiadam do samochodu i jadę w kierunku przedszkola Mavie. Dziewczynka milczy. Sama też nie chce przerywać tej ciszy. Dopiero gdy dojeżdżamy na miejsce i wysiada, dotrzymuję jej kroku.
─ Chcę żeby już wrócił ─ mówi naburmuszona. Brakuje tylko tupnięcia nóżką i cóż...
─ Wiem, kochanie. Ale to niczego nie zmienia. To, że nie mieszkamy razem ─ mówię a dziewczynka patrzy na koleżanki i kolegów, który wraz z rodzicami zmierzają do przedszkola. Zamykam auto i prowadzę ją za dłoń w kierunku wejścia.
Gdy siada na swojej ławeczce żegnam ją i odchodzę na kilka kroków.
─ Panno Nygaard ─ słyszę za plecami.
Zabawne, że jeszcze dwa miesiące temu myślałam, że niedługo będę słyszeć raczej coś w stylu "Pani Hemmings".
Głupota.
─ Tak? ─ odwracam się na pięcie w kierunku wychowawczyni Mavie. Pani Dolley uśmiecha się i wyciąga dłoń, aby się ze mną przywitać. Wygląda dziś, z resztą jak zwykle wysoce profesjonalnie. Idealnie spięty kucyk, błękitna, lniana koszula w małe parasole i teczka. Nic nie zwiastuje tego, czego może ode mnie chcieć.
─ Mogę zająć Pani chwilę?
─ Oczywiście. O co chodzi?
─ O Mavelle ─ odpowiada jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Ponieważ w jakimś stopniu jest...
─ Słucham.
─ Wie pani, że zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Z tego tytułu wczoraj poprosiliśmy dzieci, aby namalowały to, co chcą dostać na święta, wie pani... pod choinkę. Nieco zaniepokoiło mnie to ─ nagle wyjmuje z teczki kartkę. Spoglądam na nią i mam ochotę uderzyć z otwartej dłoni w czoło. Mogłam się tego spodziewać.
Obrazek, który namalowała Mavelle przedstawia chłopaka. W zasadzie mężczyznę. Krzywe kreski nieco powiększają jego faktyczne mięśnie a włosy są niemalże w identycznym nieładzie co w rzeczywistości. W dłoni trzyma walizkę. A może teczkę. Uśmiecha się.
─ Jasne, to może być niepokojące, ale zapewniam panią, że panuję nad tym wszystkim ─ mówię oddając jej rysunek. Chcę się go jak najszybciej pozbyć.
─ Czy w państwa rodzinie dzieje się coś, co może mieć zły wpływ na samopoczucie Mav?
─ Nie. To znaczy tak. To znaczy sama nie wiem. Wie pani co, naprawdę się spieszę. Porozmawiamy jutro ─ zapewniam ją, choć w głowie planuję już kto jutro zawiezie dzieciaki. I kto je odbierze. Mimo to, obrazek mną wstrząsa i nie daje mi spokoju przez najbliższe godziny spędzone w pracy.─ Nie wiem, Mia. Próbowałam, ale nie daję rady ─ mówię zabierając z biurka oferty, które przygotowałam. Ubieram kurtkę i owijam się szczelnie szalem. Jest połowa grudnia a jest przeszło minus dwadzieścia.
─ Po co ci ten dupek. Olej go, nie dzwoń ─ odpowiada rudowłosa.
─ To też jego dzieci.
─ Nie. Stracił je w momencie gdy wynajął mieszkanie w mieście. Albo jeszcze wcześniej ─ prycha pod nosem i podnosi filiżankę z kawą.
─ Muszę lecieć na spotkanie z klientem. Dylan jest chory, oddał mi go. Dam znać jak poszło, to może być coś wielkiego. Chcę kupić dom w okolicy a ceny są dość wysokie ─ mówię uśmiechając się pod nosem. Mia pokazuje mi, że trzyma za mnie kciuki i uśmiecha się szeroko. Potem wychodzę. Wsiadam do samochodu i udaję się pod adres, który wskazał nam Dylan. Z resztą znam ten dom, mieści się trzy kilometry od naszego. To znaczy mojego domu. Choć prawnie Luke wciąż figuruje jako współwłaściciel.
Kiedy dojeżdżam na miejsce biorę głęboki wdech i wysiadam z auta. Automatyczna brama zasuwa się tuż za moim audi.
Ktoś czeka na werandzie domu, pod balkonem. Uśmiecham się, jednak automatycznie poważnieje gdy tylko dostrzegam kto to jest.
─ Cześć, Scottie ─ mówi.
─ Od kiedy interesują cię posiadłości w małym miasteczku?
─ Kocham malownicze krajobrazy. I pewną kobietę, która tutaj uciekła przede mną ─ mówi uśmiechając się w dokładnie taki sam sposób, w jaki zapamiętałam.
─ Nic się nie zmieniasz.
─ I dobrze ─ odpowiada pewny siebie ─ to jak? Pokażesz mi ten dom? Choć i tak jestem już prawie zdecydowany.
─ Alex, nie oszukuj się. Nie zamieszkasz tutaj. Szkoda twojego i mojego czasu ─ dodaje, ale mężczyzna upiera się. Więc zachowuję się jak należy i pokazuję mu dom. Obiecuje się zastanowić i proponuje kawę w centrum. Odmawiam i wracam do domu, ponieważ mam koniec na dziś.
Ale to co tam zastaje przechodzi moje oczekiwania.
Kiedy wjeżdżam na podjazd mam niemały problem, by zaparkować. Głównie dlatego, że przyjechał Ashton, jest także honda należąca do Luke'a i radiowóz.
Na werandzie, na huśtawce siedzi Gaia. Michael rozmawia z policjantem. Wysiadam z auta i zatrzaskuję drzwi. Podbiegam, jakbym myślała, że stało się coś strasznego. Ale na szczęście to fałszywy sygnał.
Na schodkach prowadzących do domu siedzi Calum i Luke. Oboje mają podbite oko, nawet to samo. Z nosa Caluma sączy się krew. A raczej sączyła się wcześniej, bo teraz wystaje z niego wacik. Luke zaś ma rozcięty łuk brwiowy i wargę, z których wciąż leci szkarłatna ciecz. Panikuję.
─ Czy ktoś może mi do cholery wyjaśnić, co się tu stało? ─ pytam. Policjant odwraca się w moim kierunku.
─ Zostaliśmy poinformowani anonimowo o bójce na tym terenie. Więc zareagowaliśmy ─ tłumaczy mężczyzna w uniformie. Z domu wychodzi także Ashton i River. Oboje spoglądają na mnie przez chwilę, ale nic nie mówią. Zupełnie jak Calum i Luke. W końcu, po zamianie kilku słów z Michaelem policjant żegna się z nami i wsiada do radiowozu. Odjeżdża i gdy znika za płotem ukrywam na moment twarz w dłoniach.
─ Świetnie, więc który z was mi wyjaśni co tak właściwie tu się stało? ─ pytam, ale oboje zaczynają się śmiać. Nie jest to śmiech, jakoby z żartu. Raczej śmieją się z tego, jacy głupi są.
A są potwornie głupi.
─ To okropna historia.Jakieś pomysły, domysły co się zdarzyło? Chyba wszyscy wiedzą xd
CZYTASZ
wedlock • hemmings.
Fanfictionw której była para musi zostać rodziną. ⓒ twentyonecoldplay, 2016-2017. 5 II 2017 - fanfiction #30