- Cholera, jak tu ciemno - mruknęła pod nosem, dłonią na wyczucie szukając kontaktu. Kiedy w końcu włączyła światło usłyszała za sobą jęk dwójki osób. Westchnęła cicho i ostrożnie ułożyła Mavelle na kanapie w salonie, by zdjąć buty i płaszcz. W tym samym czasie Malcolm usiadł na niewysokiej skrzynce i spojrzał wyczekująco na blondyna.
- Co? - mruknął pozbawiony sił Hemmings. Młodsza kopia Lachlana spojrzała na niego nieśmiało wymachując radośnie nogami.
Chłopiec miał prawie siedem lat i niestety tak jak i jego młodsza siostra nie rozumiał, że sześć dni temu uczestniczył w pogrzebie swojego taty oraz tego, że już nigdy go nie zobaczy, nie będzie mógł go przytulić bądź posłuchać wymyślonej przez niego bajki o złej królowej.
- Tata zawsze pomaga mi zdjąć buty - powiedział krzyżując ręce na klatce piersiowej.
- Pomagać a zrobić coś za ciebie to spora różnica - odpowiedział drapiąc się po karku.
- Luke - mruknęła Scottie, biorąc na ręce śpiącą dziewczynkę.
- Co? - zapytał głośno tym samym wyrzucając ręce w powietrze.
- Zdejmij mu te cholerne buty.
- Ah tak. Jeśli to zrobię to nigdy się nie nauczy. Nie będę do końca życia zdejmował mu butów. Albo wiązał - powiedział rzucając swoją oliwkową kurtkę na oparcie kanapy.
- Luke - powtórzyła delikatnie zabierając dziewczynkę z kanapy. Nie miała serca jej budzić, dlatego postanowiła zanieść ją na górę.
- Dobra, dobra, Scottie. Tylko jej nie obudź, bo znowu będzie ryczeć, że nie kupiłaś jej tej głupiej lalki - machnął ręką, klękając przy Malcolmie. Na naukę przyjdzie jeszcze czas. W końcu nie mamy nic poza czasem, pomyślał. Nie dyskutując dłużej zdjął chłopcu buty i gdy ten zeskoczył ze skrzynki pomaszerował za nim do kuchni. Nawet nie zorientował się kiedy brunetka zniknęła wraz ze swoją śpiącą siostrzenicą. Dopiero po dłuższej chwili odetchnął z ulgą, wstawiając wodę na kawę. Było już późno, ale kawa była tym, czego aktualnie potrzebował. Poza tym nigdy nie powstrzymywała go od zaśnięcia o dowolnej godzinie. Tym razem padał z nóg a czekało go jeszcze sporo rzeczy do zrobienia. Od momentu, w którym zadzwoniła do niego Tessa, by poinformować go o śmierci Lachlana nie mógł normalnie funkcjonować. Zawsze czuł się jakoby był jego bliźniakiem, choć różniło ich dosłownie wszystko. Poza tym byłoby to niemożliwe patrząc nie tylko na datę urodzenia ale i ich wygląd.
- Jestem głodny.
- To coś zjedz - powiedział wsypując do kubka łyżeczkę kawy więcej niż powinien.
- Mam siedem lat.
- To nie znaczy, że nie możesz być masterchefem - mruknął przecierając twarz w dłoniach. Inaczej wyobrażał sobie swoje życie gdy skończy dwadzieścia sześć lat. Nigdy nie miał być pracownikiem niewielkiej kawiarenki w centrum miasta. Nie miał mieszkać w ciasnej kawalerce na przedmieściach żałując, że nie spełnił się jako malarz. Miał organizować wystawy swoich dzieł i wychodzić na kolejne imprezy, by upijać się do nieprzytomności i podrywać kolejne studentki sztuki. W zamian za to będzie kimś w rodzaju ojca na cały etat przez kto wie ile czasu. I gdyby tego było mało to będzie musiał uczestniczyć w spotkaniach z psychologiem i tworzyć coś na kształt rodziny wraz z osobą, która szczerze go nienawidzi.
- Ale ja jestem głodny - burknął chłopiec znów krzyżując ręce na klatce piersiowej.
- A ja jestem zmęczony i chcę iść spać - odpowiedział odwracając się na pięcie. Ostatnio był rozdrażniony, ponieważ wszystko skłaniało się ku śmierci Lachlana i sprawiało, że czuł ogarniający go smutek. I to nie taki zwyczajny smutek. Był to zupełnie inny rodzaj smutku, taki, którego jeszcze nigdy nie poznał i z którym nie potrafił sobie poradzić.
- Ciociu - ciągnął malec gdy tylko zobaczył Scottie na schodach.
- Właśnie pytałem co mam zrobić na kolację - zajął głos Hemmings.
- Wcale, że nie - powiedział momentalnie Malcolm.
- Wcale, że tak.
- Nie.
- Tak.
- Dobra, wystarczy. Zrób cokolwiek. Po prostu niech ten dzień się już skończy - powiedziała pod nosem i usiadła na krześle obok Malcolma.
- To ty coś zrób - kontynuował Luke.
- Słucham?
- Jestem facetem, nie mam daru do gotowania.
- Jesteś artystą. Niby - zakpiła wstając z krzesełka.
- To nie znaczy, że nie możesz być masterchefem - powiedział malec.
Luke spojrzał na niego nie kryjąc uśmiechu. Gdy stanął za nim zaczął go łaskotać i gdy chłopiec zaczął się śmiać pstryknął go w nos.
- Umyj ręce, Malcolm - powiedziała brunetka sięgając po toster.
- Są czyste.
- Czyste jak moje myśli kiedy patrzę na ciebie - odgryzł się blondyn.
- Myśli mogą być brudne? - zapytał malec.
- Tak, widzisz kiedy widzisz ko...
- Luke - pisnęła Scottie - Malcolm, bez dyskusji. Szoruj do łazienki.
Chłopiec skinął niechętnie głową i ciągnąc stopy po ziemi udał się w kierunku łazienki.
- Zaborcza - zaczął nagle Hemmings.
- Zamknij się, w porządku? Dłużej ponosisz zęby.
- O co ci znowu chodzi? Masz okres przez 365 dni w roku? - zapytał rozkładając bezradnie ręce.
- Dorośniesz kiedyś? - zapytała odkładając toster z wielkim hukiem.
- Słucham?
- Jesteś jak trzecie dziecko. Mamy się nimi zaopiekować a póki co czuję, że sama niańczę nie dwójkę a trójkę dzieci - podniosła głos. Blondyn przez chwile milczał, jednak ich rozmowę przerwał Malcolm. Znów usiadł na swoim miejscu, gdy Scottie przygotowywała tosty.
Kiedy już je podała Luke jadł w ciszy, zastanawiając się nad jej słowami. Przecież nie był nieodpowiedzialny. Starał się. To nie jego wina, że mu nie wychodziło. Miał prawie dwadzieścia siedem lat i nie wiedział niczego o wychowywaniu dzieci, ponieważ nigdy nawet nie chciał ich mieć.
- Znowu nie będzie was na święta? - zapytał nagle malec. Scottie odsunęła od ust kawałek tosta i skupiła całą swoją uwagę na siostrzeńcu. - Mamusia mówiła, że nie zaprosili was na święta, bo nie potraficie się zachować i ciągle się kłócicie. Znowu się kłócicie, ale nic jej nie powiem - uśmiechnął się w ten sposób, który złapał za serce siedzącego obok Hemmingsa.
- Nie kłócimy się, młody - powiedział zabierając kolejnego tosta z talerza. - Mama tak powiedziała, bo ciocia Scottie jest jak granat.
- Granat?
- Wybucha w najmniej oczekiwanym momencie i dostaje się wszystkim w jej otoczeniu. Ale już my sobie z tym poradzimy - powiedział uśmiechając się szeroko.
- Rozbroimy granat? - ciągnął malec.
- Tak jakby - odpowiedział unosząc wzrok na brunetkę, która od jakiegoś czasu im się przyglądała. Nie protestowała, nic nie mówiła. Zupełnie tak jakby tego nie usłyszała. Ale słyszała. Z tą różnicą, że przez chwilę pomyślała, że Luke w końcu zrozumiał i chociaż spróbuję bardziej angażować się w opiekę nad dziećmi. A to z kolei sprawiało, że na jej twarzy tkwił niewielki uśmiech gdy popijała zimną już kawę, którą zaparzył Luke.
- Hej, czy to nie moja kawa?
- Zrób sobie inną.
- Chciałem tą, była... - nagle zatrzymał się w pół zdania i wziął głęboki wdech. - W porządku. Zrobię nową - mówiąc to wstał z miejsca a brunetka obejrzała się przez ramię. Naprawdę nie wiedziała czy to wszystko i ta cała "rodzina" ma prawo zadziałać. Póki co nie miała ochoty go zabić a to już był dobry znak.-----
CZYTASZ
wedlock • hemmings.
Fanfictionw której była para musi zostać rodziną. ⓒ twentyonecoldplay, 2016-2017. 5 II 2017 - fanfiction #30