Rozdział 63 - Yria z kościoła

2K 251 120
                                    


Vindicate siedział na parapecie, opierając się plecami o ścianę i przyglądał się Rowenie, która starannie opatrywała rany przyprowadzonego przez siebie młodego mężczyzny. Właśnie owijała mu bandażem ramię, wcześniej obmywając je różnorakimi specyfikami wyciągniętymi ze swojej walizki, jakie miały pomóc mu szybciej wrócić do zdrowia. Bóstwo wojny nadal nie mogło uwierzyć, że dziewczyna naraziła ich na zdemaskowanie, aby pomóc nieznajomemu. Nic nie wiedzieli o swoim gościu z wyjątkiem tego, że jest kapłanem i służy jakiejś pomniejszej bogini.

Vanora, nie zmieniając swojego poważnego wyrazu twarzy, postawiła na pustej, drewnianej skrzyni błękitną latarnię. Gdy tylko puściła łańcuch, Clamor rozbłysła o wiele jaśniej niż światło dawane przez ogień kominka, ale na tyle łagodnie, żeby nikt nie musiał zakrywać oczu. W tym samym czasie suknia Baronowej utraciła częściowo płynną formę, by zmienić się w prawdziwy drogocenny materiał hipnotyzujący wszystkich przy każdym, nawet najdrobniejszym ruchu kobiety. Vin miał wrażenie, że podczas zmieniania pozycji na skórzanym fotelu, białe falbanki przybierały postać morskiej piany, a potem znów zastygały w bezruchu, gdy szelest jedwabiu, podobny dźwiękom oceanu, milkł.

Domyślał się, że bogini nie chciała pokazywać swojej niedoskonałej formy. Pod pretekstem oświetlenia pomieszczenia "całkiem normalną latarnią" wzmocniła panowanie nad elementem. Szkoda tylko, że ta całkiem normalna latarnia była w rzeczywistości jedną z najpotężniejszych boskich broni znanych Vinowi. 

Właśnie taką osobą była Baronowa Pelagialu i nic nie mogło tego zmienić. Jej moc to jej wola, a jej wola stawała się rzeczywistością, jeżeli tego aktualnie chciała. Granica pomiędzy osobowością a żywiołem w przypadku Vanory przybrała wyjątkowo problematyczną postać niewidocznej gołym okiem nici, stąd jej Rozkazy mogły stać się gestami.

— Gotowe — powiedziała wreszcie Rowena, zamykając walizkę. — Jakim cudem skończyłeś tam z tymi ludźmi?

— Dziękuję — odparł Yria. Zaczął drapać się nerwowo po głowie, jakby dopiero zbierał myśli, nie wiedząc, jak przekazać tak delikatną informację dziewczynie. — Widzisz... Moi przyjaciele są dość "osobliwą" gromadką, ale na ogół to wcale nie tacy źli ludzie.

— Wspaniałych sobie tych przyjaciół znalazłeś — warknął Vin, odwracając wzrok i marszcząc gniewnie brwi. — Skoro oni cię pobili, to pewnie miłością życia zostanie twój morderca.

Yria, nie mogąc wytrzymać powagi, z jaką powiedział to brązowowłosy chłopak siedzący na parapecie, parsknął śmiechem.

— Tak, tak, możesz mieć rację... — mówił, ocierając łzy z kącików oczu. — Nawet nie będę zdziwiony, tym bardziej nie będę mieć do siebie żadnego żalu. Widzisz... Wierzę, że jako kapłan nie mogę posiadać własnych problemów. Jeśli istnieją, prędzej czy później same się rozwiążą, a ja muszę skupić się na pomaganiu innym.

— Przez takie nastawienie tylko sobie szkodzisz. W pierwszej kolejności powinieneś zająć się sobą. Obecnie nie ma z ciebie najmniejszego pożytku, dziwaku — odparł Vindicate, wzdychając przy tym ociężale. — Nawet im się nie dziwię, że cię uderzyli. Najchętniej sam bym to zrobił.

— "Uderzyli" chyba nie pasuje w tym wypadku. Gdybym zjawiła się nieco później, prawdopodobnie zabiliby cię na miejscu — wtrąciła się Rowena, przywodząc na myśl metry zużytego przed chwilą opatrunku.

Nadal nie miała pojęcia, dlaczego Sheridanie zignorowali Yrię. Oni zawsze atakowali rannych. Chociaż kapłan nie krwawił, ledwo poruszał się o własnych siłach. Powinien zginąć, a żadne z Dzieci Mroku nie zwróciło na niego najmniejszej uwagi, zupełnie jakby dla nich nie istniał. Być może było to błogosławieństwo jego bogini, ale wiedźma nie mogła mieć w tej sprawie żadnych pewności, gdyż jedynymi kapłanami, jakich miała okazję spotkać, byli tylko Ronat Hagan i Ferris z Mabh.

Śmierć NiebiosOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz