Pamiętam, gdy trafiłem do elity austriackich skoczków narciarskich. Młody, niedoświadczony dzieciak, z przesadną pewnością siebie, nagle został wrzucony do najgłębszej wody. Do Pucharu Świata. Zawodnicy, których wcześniej mogłem co najwyżej prosić o autograf, nagle stali się moimi kolegami z drużyny.
Bałem się, choć nie dałem tego po sobie poznać.
Tak samo tego, jak ogromny głaz wielkości największej góry, spadł mi z serca, gdy przyjęli mnie do siebie z otwartymi ramionami.
Mili, otwarci, z ciepłymi, przyjaznymi uśmiechami, gotowi pomóc młodemu, zagubionemu talentowi z małej austriackiej wsi. Dali mi wsparcie, jakiego wtedy potrzebowałem. Dzięki nim, miałem możliwość rozwijania się w atmosferze czysto sportowej i przyjacielskiej rywalizacji, która później pozwoliła mi osiągnąć sukces.
Martin Koch, najstarszy i najbardziej zaangażowany we wprowadzenie mnie do drużyny. Za młody, by być jak ojciec, ale wystarczająco doświadczony, by być jak starszy brat, który pokazał mi, jak przetrwać w tym świecie.
Andreas Kofler, zawsze uśmiechnięty, z wiecznym optymizmem, którym zarażał nas wszystkich. Taki kadrowy śmieszek. Nieco nieporadny, ale za to uwielbialiśmy go wszyscy. Przy nim nie można było być ponurym. Jestem pewien, że doprowadziłby do uśmiechu nawet całą rodzinę na pogrzebie jednego z jej członków.
Manuel Fettner, choć skryty indywidualista, osoba chadzająca swoimi ścieżkami, z mocnym charakterem, miał również bardzo dobre serce, które okazywał nie raz, gdy tego potrzebowałem. Zawsze gotowy wesprzeć, zawsze miał czas, by szczerze porozmawiać, udzielić jakiejś rady. Bardzo dobry przyjaciel, taki, jakich ciężko teraz znaleźć.
I on. Thomas Morgenstern. Człowiek, który od początku był dla mnie zagadką.
Gdy oni witali mnie z uśmiechami i otwartymi ramionami, on jedynie się przedstawił i z niewzruszoną miną, tą samą, którą miałem przyjemność oglądać przez kolejne miesiące, poszedł w swoją stronę.
Czas wolny, który na zgrupowaniach spędzaliśmy razem, on spędzał samotnie.
Posiłki jadał przy osobnym stole.
W pokoju był sam.
Nie uśmiechał się. Niewiele mówił. Nie integrował się z nikim. Oni zdawali się nie zwracać na niego uwagi. Ignorować go. Byli przyzwyczajeni.
Ja próbowałem iść w ich ślady, lecz nie byłem w stanie. Thomas mnie intrygował. W ciągu kolejnych tygodni ważniejsze od treningów i zawodów, stało się dla mnie rozwikłanie jego tajemnicy. Chciałem wiedzieć, co kryje się za tym chłodnym spojrzeniem. Za tym ponurym wyrazem twarzy. Za nieprzyjemnym tonem, który słyszałem za każdym razem, gdy próbowałem z nim porozmawiać.
Skakał wspaniale. Miał świetną technikę, osiągał rewelacyjne wyniki i zajmował wysokie lokaty. Chciałem, żeby wziął mnie pod swoje skrzydła. Chciałem się od niego uczyć. Nawiązać jakąś nić porozumienia, jakąś więź, którą mógłbym wykorzystać, by być jeszcze lepszym.
Ale on skutecznie się przed tym bronił. Otoczony grubym, niewidzialnym murem, nie dopuszczał do siebie ani mnie, ani nikogo innego. Miałem wrażenie, że jest więźniem swojego własnego umysłu. Że po prostu nie umie inaczej. Że już zaakceptował swój los, jako odrzutka w tej grupie.
Czasem na mnie spoglądał. Na krótko, na ułamek sekundy. Wtedy uważnie wpatrywałem się w jego oczy, dostrzegając w nich ogromny ból i smutek. Wtedy zaczynałem rozumieć.
On potrzebował pomocy. Potrzebował kogoś bliskiego. Kogoś, komu mógłby zaufać.
Chciałem być tą osobą.
CZYTASZ
||Ski Jumping | One shots ||
FanfictionTrochę o miłości, trochę o śmierci, trochę o psychopatach, a trochę o zwykłych ludziach. I wszystko ze skoczkami w rolach głównych.