[Echo] ROZDZIAŁ 23

33 10 2
                                    

Skały wyłoniły się zza mgły, pnąc się jakby ku samej powierzchni, a może i ku niebiosom. Szare minerały niczym parasol osłaniały drzwi, których kolor zlał się z otoczeniem. Ledwo widziała zarys wejścia, które z każdym krokiem wydawało się blednąć w jej oczach.

Przyspieszyła i wyciągnęła dłoń, by pochwycić za klamkę, nim ta zdąży zniknąć. Spieszyła się. Czas mijał, a drzwi faktycznie zanikały wraz z każdym szczeknięciem Cerbera. Pies zdawał się ostrzegać ją. Dawał znać, że za moment spóźni się i znów zmuszą ją do wędrowania w kolejnym cyklu.

Brakowało tak niewiele, by znaleźć się w kryjówce Chronosa. I nim wejście całkowicie wtopiło się w otoczenie, chwyciła za klamkę. Prawdziwie, dłoń nie przemknęła przez przedmiot, choć tak niedaleko znajdował się sąd, przez który przeszła. Niewidzialność raz przybywała, raz odchodziła i nie znała przyczyny takiego stanu. Jednak teraz nie był najodpowiedniejszy moment na takie rozważania.

Otworzyła drzwi.

— WYJŚĆ! — rozległ się ryk.

Trzasnęła wejściem i odsunęła się, po czym przyklęknęła, gdy przerażenie wymalowało się na jej twarzy.

— Ee... — zająknęła się. — Przepraszam, ale czy...

— Zajęte, nie przeszkadzać — odezwał się głos zza drzwi.

— A kiedy...

— Kiedy będę miał czas — odpowiedział i zaśmiał cicho, lecz na tyle głośno, by Kornelia mogła go usłyszeć.

— Ale ja go nie mam.

— Przykro mi, ale jestem zajęty.

— Błagam... — schyliła czoło do ziemi — nie mam wyboru. Mam na imię Kornelia. Ciągle cofam się w czasie.

— Oczywiście, a ja jestem zajęty.

— Proszę dać mi chociaż szansę — spróbowała jeszcze raz błagalnym tonem.

Nastało milczenie — przedłużające się i niepokojące wraz z upływającym czasem. Za drzwiami coś zaskrzypiało jakby stare zawiasy. Nie otworzyły się jednak.

Kornelia podniosła się i jeszcze raz podeszła do wejścia, kładąc dłoń na klamce. Prąd przebiegł po jej skórze, lecz nie cofnęła się; nie tym razem.

— Muszę wejść — oświadczyła i weszła.

Jasne, niemal anielskie światło oślepiło ją. Mimo to nie zatrzymała się. Szła dalej, zasłaniając ręką oczy. Ciche piski śpiewały drażniącą pieśń wokół. Ich głosy w jednej chwili wzniosły się, a krzyk wypełnił pomieszczenie. Kornelia chwyciła się za gardło. Nie mógł należeć do niej, więc dlaczego myślała, że...

— Mówiłem, że nie mam czasu! — zabrzmiał potężny głos, który zaniósł się echem przez całe pomieszczenie. — Zmarli nie cenią mojego czasu! O tak sobie wchodzić do komnaty nieskończoności... — rzekł zawodząco.

Kornelia odsunęła rękę.

Światło w pomieszczeniu zanikło. Nie, to niebo, podpowiedziały jej myśli, gdy ciemne sklepienie obleczone milionem gwiazd objawiło się przed jej oczyma. Pojedyncze punkty przemieściły się i jakby zaśmiały się, roznosząc wokoło złote pyłki. Tańczyły. Śpiewały. I cieszyły się z jej przybycia. Dwie gwiazdy umknęły ze sklepienia i zbiegły na samą podłogę. Kornelia wystawiła przed siebie dłoń — opadły na nią, roznosząc przyjemne ciepło. Ciepło, którego nigdy wcześniej w życiu nie zaznała. Niepokonane, nieśmiertelne i takie kojące.

[z] Agonia OlimpuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz