[Echo] ROZDZIAŁ 14

39 11 0
                                    

Część VII

Do nieba, do piekła pójdę tam, gdzie się da

Piach przemknął między jej palcami, przyjemnie łaskocząc po skórze. Uśmiechnęła się. Schyliła i zgarnęła piach, czując wilgotne drobinki na dłoni. Zdała sobie sprawę, że wszystkie myśli, które prowadziły ją ku Krainie Zmarłych, były prawdziwe. Przynależała tutaj i tutaj winna zostać.

Otrzepała ręce i ruszyła przed siebie. A kiedy minęła dwie, pnące się ku górze kolumny, rząd pochodni zapłoną jakby na życzenie, oświetlając wąską i pozorną ścieżkę. Cisza pochłonęła ją. Oddech stał się bezgłośny, a wszelkie dźwięki umilkły, choć przed sobą widziała rząd ludzi kroczących ku końcu ścieżki. Podążyła za nimi, dołączając się do długiej kolejki. Wydawała się nie mieć końca. Wychylała się, sprawdzała, czy porusza się do przodu, lecz ona stała. W jednym, najmniej korzystnym punkcie — przed samą bramą prowadzącą jakby do jaskini. Nikt nie wchodził i nikt z niej nie wychodził. Z kolejki tylko Kornelia wyglądała. Pozostali stali jak na baczność, kierując twarze w stronę wejścia. Ich ciała spowijała mgła nieprzenikniona.

— Przepraszam... — zwróciła się do mężczyzny stojącego przed nią — czemu nie idziemy?

Zadrżała.

Jej głos zabrzmiał pusto. Nie odbił się echem w korytarzu, a co więcej, nie miała pewności, czy w ogóle wydobył się z jej ust. Przełknęła głośno ślinę. Powtórzyła pytanie, lecz nadal pozostało bez odpowiedzi. Czekający za nią ludzie rozmnożyli się w zatrważającym tempie. Jedno mrugnięcie wystarczyło, by przybyło ich tysiące, a kolejka nadal stała w miejscu. Wyjdź poza, kusiły ją myśli, a nogi podążyły za kuszeniem.

Wystąpiła poza linię i przystanęła obok zmarłych, przyglądając się ich twarzom — różnych, a jednocześnie w pewnym stopniu takim samym. Nie były blade, wręcz przeciwnie. Szarość spowijała każdą z nich, sprawiając, że jedna przestawała różnić się od drugiej. Milczenie trwało. Nikt odezwał się do niech choćby słowem, a pustka, którą po sobie pozostawiła, nie wypełniła się.

Jedna z pochodni zamigotała.

Jak na rozkaz, szare twarze zwrócili się ku niej, wbijając oschłe, pozbawione uczuć spojrzenia w migające światełko.

— Oddaj nam słońce — zaśpiewali chórem, niosąc dźwięk po korytarzu. — Oddaj nam słońce.

Kornelia odzyskała pewność — zwracali się bezpośrednio do niej. Przylgnęła do ściany, powoli krocząc ku bramie. Wyszczerzyli szare zęby. Brama zaklekotała. Przejście oplotło jaskinię blaskiem, podobnym do tego, który ujrzała na oddziale w szpitalu. Światło zanikło, a pojedynczy człowiek pobiegł w kierunku ciągu ludzi.

— Błagam, dajcie zapłatę! — krzyknął, klękając przed szarymi ludźmi.

Pochodnia znów przygasła.

— Oddaj nam słońce — powtórzyli te same słowa, postępując krok na przód.

Puste miejsce po Kornelii wypełniło się. Przestali zwracać na nią uwagę, więc skorzystała z okazji i przemknęła, aż pod samą bramę. Jednak pozostała przy niej, oczekując tego, co stanie się ze zmarłym.

Mężczyzna kiwnął impulsywnie głową, na klęczkach zbliżając się do szarych ludzi. Pierwszy z nich położył dłoń na czole.

— Oddaj... — szepnęli — nam słońce — dokończyli.

Jasny jak samo słońce blask wydobył się z czoła mężczyzny. Płacz dziecka rozniósł się echem między ścianami korytarza, a światło przybrało kształt niemowlęcia. Uśmiech zbladł i uśmiech pojawił się na twarzach szarych. Pierwszy z nich wyszedł z szeregu i przyłożył światło do pochodni, na nowo je rozpalając. Pozostali zrobili krok naprzód. Ten, który był drugi, wyjął zza pasa pieniążek i podał go mężczyźnie. Przyjął monetę i odszedł, przepychając się przed bramę. Kornelia poszła razem z nim.

[z] Agonia OlimpuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz