68. Podtrzymać płomień

513 61 70
                                    

Zacisnął palce na materiale koszuli Thomasa i zamknął oczy, na moment — jeden, krótki, słodki moment — pozwalając sobie uwierzyć, że wszystko jest i będzie w porządku. Czuł dłonie Thomasa przesuwające się powoli wzdłuż jego pleców od bioder po łopatki, w uspokajających ruchach, aż w końcu szalone uderzenia jego serca uspokoiły się na tyle, by myśli Alexandra przybrały solidniejszą formę.

Gdy tylko mentalnie uderzył stopami o podłogę, odsunął się od Jeffersona i zaciśnięta pięścią uderzył go w ramię.

— Ty skończony idioto — syknął, zadzierając podbródek, by spojrzeć Thomasowi w oczy. — Martwiłem się, myślałem, że coś ci się stało.

— Nic mi nie jest — zapewnił mężczyzna, łapiąc Alexa za ręce, jakby spodziewając się kolejnych ataków, które jednak nie nadeszły. Zamiast tego Hamilton zacisnął palce na trzymających go blisko, jakby obawiając się, że Jefferson wykorzysta najbliższą okazję, by od niego uciec. — Naprawdę. Ale nie jesteś lepszy. Też się martwiłem, nie odzywałeś się tak długo, a teraz...

— Wiem, wiem — przerwał Alex. — Ale to ty zadzwoniłeś i bez wyjaśnienia kazałeś przyjechać do szpitala. Powiedz w końcu co się stało, bo naprawdę jestem na granicy szaleństwa.

— Spokojnie — mruknął Thomas, choć jego wyrazowi twarzy daleko było do spokoju. — Franklin. Miał atak arytmii, czy... coś takiego.

— O mój... — sapnął Hamilton, cofając się o krok niemal nieświadomie. — Wszystko z nim w porządku? Wyjdzie z tego, prawda? — Spojrzenie Thomasa sprawiło, że momentalnie pożałował zadania tego pytania. — Thomas... jak się czujesz? — zapytał. Zerknął przez ramię, słysząc głosy w przeciwległym korytarzu. Szybko jednak ponownie skupił spojrzenie na Jeffersonie. Ten tylko westchnął i odwrócił wzrok.

— Jest... cóż, jakoś — mruknął, wzruszając ramionami. — Nie wiem, czy..., szczerze mówiąc nie chcę o tym rozmawiać.

Alexander skinął głową, spoglądając na mężczyznę ze zmartwieniem jednocześnie pulsującym boleśnie w piersi obok świadomości niemożności udzielenia Thomasowi pomocy jakiegokolwiek rodzaju. W jakiś sposób nie był zdolny uformować w swojej głowie gorszego scenariusza od tego, który już miał miejsce. Wydawało mu się w tej chwili, że w tej chwili znalazł się w najniższym punkcie swoich losów i od tego momentu życie nie mogło potoczyć się już gorzej, bo co jeszcze mogło się stać? Nie rozmawiał ze swoim tatą, tracił Thomasa, był na skraju powrotu do nałogu, a w tym wszystkim jeszcze napatoczył się szpital, śmierdzący łzami i śmiercią, i okrutnymi wspomnieniami. Życie musiało dać im po tym wszystkim taryfę ulgową. Jasny punkt musiał wyłonić się z ciemności lada moment i w tamtym momencie jak najbardziej logiczne wydawało się, że będzie nim powrót Franklina do zdrowia.

Gdyby ktokolwiek inny leżał teraz w szpitalnym łóżku, Alex mógłby wątpić. Ale Franklin? Facet musiał, po prostu musiał, być nieśmiertelny.

— Rozumiem — powiedział cicho, odwracając wzrok i z braku lepszego punktu zaczepienia wbijając go w swoje buty. Teraz gdy temat szpitala został przerwany, zapadła między nimi niezręczna cisza.

— Co z tobą? — spytał w końcu Thomas. — Martwiłem się.

Alexander powoli skinął głową.

— Wiem, przepraszam — mruknął, ignorując wrażenie powtarzania tego podaż setny tego dnia. — To po prostu... seria gorszych dni. Sam wiesz.

— Wiem — zgodził się krótko Thomas. — Naprawdę powinniśmy o tym porozmawiać — stwierdził i chociaż Alexander chciał błagać, by odwlec tę rozmowę w czasie i zrzucać na nich kolejnego ciężaru na tego dnia, milczał. — Wiem, że to okropny moment i że po tym wszystkim, co się między nami stało, prawdopodobnie nie mam prawa niczego od ciebie wymagać, ale niech mnie szlag, musimy, Alex. Mam nadzieję, że wiesz, że nigdy nie chciałem cię zranić.

Studium w nienawiściOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz