18. Bez Washingtona za plecami

1.1K 122 110
                                    

Sooo...
Nowa okładka?

Also, ten rozdział jest bardzo krótki, ale pisany w pocie i łzach, i zarwanej nocce, i mimo wszystko mi się podoba, bo między wierszami jest dużo uczuć. Nie krępujcie się z wyrażaniem opinii odnośnie samej fabuły w komentarzach, bo one są naprawdę istotne w moim procesie twórczym. Walić statystykę — jeśli wybieracie, czy dać komentarz, czy gwiazdkę ładnie proszę o komentarze, bo chcę po prostu wiedzieć, co myślicie o rozwoju historii (nawet jeśli w tym rozdziale nie rozwija się za bardzo).

~*~

Poniedziałki miały to do siebie, że zwykły się ciągnąć, a przynajmniej tak zawsze myślał Thomas. I zawsze myślał, że dzień dłużył się in bardziej beznadziejny był, dlatego też poniedziałki zdawały się nieraz trwać trzy i pół tygodnia. Tym razem sytuacja Jeffersona musiała stanowić jakiegoś rodzaju wyjątek, bo przecież zazwyczaj koniec dnia następował w chwili zakończenia pracy i powrotu do mieszkania, które Thomasowi wydawał się biletem do Hadesu w jedną stronę. Choć to mogło nie być najlepsze porównanie, zważywszy na fakt, że w Hadesie oprócz tartaskich cierpień można zaznać spokoju na polach elizejskich, a Thomas nie miał wątpliwości co do tego, że spokój akurat go po powrocie z pracy nie czeka.

Nie to, żeby w pracy było spokojnie. Jeśli było, to jedynie z pozoru. Washington przez resztę dnia nie opuścił biura, co jakiś czas przekazując tylko polecenia przez asystentów lub stażystów, choć nawet oni wydawali się doskonale wyczuwać wszechobecne w firmie napięcie, czające się w każdej cząsteczce powietrza. Po ostatniej rozmowie Thomas nie spotkał się już z Jamesem, który około piętnastej poszedł w ślady Adamsa i wyszedł z pracy wcześniej. Kilka razy minął Aarona na korytarzu, ale nie wymienili ze sobą ani słowa, zadowalając się udawaniem, że się nie widzą, chociaż Thomas i tak czuł się obserwowany przez resztę dnia, co przyprawiało go o intensywne dreszcze, nawet jeśli w żaden logiczny sposób nie mógł określić ich konkretnego źródła. Uznał, że udzieliła mu się paranoja Adamsa. Może i słusznie.

Poniedziałkowe godziny pracy minęły niedorzecznie szybko, a nowojorskie ulice jak na złość wydawały się osiągnąć rekordowo niski poziom zakorkowania, co jeszcze bardziej irytowało Jeffersona, gdy przypomniał sobie ogrom samochodów na drogach z rana, gdy rozrywany od środka stresem chciał jak najszybciej znaleźć się w pracy. Jakby potrzebował upewnienia co do tego, że Nowy Jork tylko czeka na okazję, żeby wbić mu w bok kolejną szpilę.

W wyniku wydarzeń z tego dnia niechęć Thomasa do Nowego Jorku pogłębiła się o trzy Oceany Atlantyckie, a poza nią pojawiło się też coś nowego, co Jefferson odebrał jako poczucie wyobcowania. (A może po prostu to na nie zdecydował się wyżyć swoją frustrację, której z pewnością nie będzie miał okazji przelać na jej prawdziwy powód). Patrząc na mijane olbrzymie budynki czuł się paskudnie przytłoczony i zastanawiał się, czemu ludzie tak lgną do tego miasta, co daje im złudzenie możliwości spełnienia w nim swoich najskrytszych marzeń i zaspokojenia ambicji? Może i na światopogląd Jeffersona wpływały palące rozczarowanie i poczucie swego rodzaju zdrady albo wykorzystania, chociaż oba brzmiały zbyt melodramatycznie, Nowy Jork widział jako wrogi obóz, w którym chcąc nie chcąc utknął na najbliższą przyszłość.

I szczerze nie miał pojęcia, czy wytrzyma.

Nowy Jork był głośny, był niepowstrzymany, gwałtowny, przytłaczający, niezdrowy. Był pełen kontrastów, był dezorientujący.

Był... cóż, pod wieloma względami taki sam jak Hamilton.

Zapłacił za taksówkę i stanął przed budynkiem, czując zdenerwowanie o innym charakterze, ale podobnym natężeniu co wtedy, gdy zawitał przed tymi drzwiami po raz pierwszy. Znów ta paląca niepewność, świadomość wpływania na całkiem nieznane wody. Wydawać się mogło, że po niemal miesiącu powinien już wiedzieć, co go czeka, ale w gruncie rzeczy Thomas czuł się, jakby musiał zacząć wszystko na nowo.

Studium w nienawiściOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz