Rozdział 6

51.9K 2.7K 1.8K
                                    

Przemierzając bogate, pałacowe korytarze, czuła się maleńka niczym ziarno piasku. Marmurowe, warte fortunę posadzki, po których stąpała, niemal raniły jej stopy, podobnie jak świadomość, że po prostu nie pasowała do wszystkiego, co ją otaczało — była bowiem tylko człowiekiem i jej miejsce było wśród innych ludzi, za murem, daleko stąd.

— O, a tutaj mieści się sala balowa. — Pełen radości i ciepła głos Juliana sprawił, że jasnowłosa poderwała głowę do góry.

Dopiero wówczas zorientowała się, że wkroczyła do ogromnego, zbudowanego na kształt koła pomieszczenia, które było... niemal całkowicie opustoszałe. Przy jednym z szerokich okien ustawiono czarny fortepian, a nad marmurową, złotą posadzką zawieszono ogromny, lśniący żyrandol.

Parkiet zdawał się błyszczeć, mimo że salę wypełniał mrok nocy i delikatny blask wiszącego na niebie księżyca.

Owe miejsce zdawało się... wręcz magiczne, wypełniała je jakaś dziwna, lecz przyjemna aura, która sprawiła, że Carmen przesunęła się w przód, wymijając Juliana.

— Wyprawiacie bale? — zapytała, rozglądając się dookoła.

— Oh, minęły całe wieki, od kiedy odbył się ostatni. — Machnął dłonią, stając u jej boku. — Nasza matka twierdziła, że, aby zorganizować bal, potrzeba nie tylko jedzenia i listy gości, ale przede wszystkim odrobiny serca. Gdy odeszła, nikt już nigdy nie przybył, aby tańczyć na tym parkiecie...

Carmen obdarzyła go spojrzeniem, a gdy dostrzegła na jego bladej twarzy słaby grymas, szepnęła:

— Przykro mi, że zmarła...

— Została zamordowana — poprawił ją, przechylając głowę delikatnie w bok. — Przez naszego ojca — doprecyzował. Jego ramiona uniosły się i opadły, gdy westchnął ciężko. Pogodny uśmiech ponownie pojawił się na jego wargach. — Ale ta historia jest zbyt krwawa, aby psuć sobie nią całkiem przyjemny wieczór...

Spojrzał na Carmen, która przełknęła z trudem. Pierwszy raz spotkała bowiem kogoś, kto potrafił opowiadać o śmierci z uśmiechem na ustach.

— Oh, chyba cię nie wystraszyłem, prawda, księżniczko? — Skrzyżował dłonie za plecami, pochylając się w jej stronę.

— Ja... — mruknęła, cofając się o krok.

— Większość strasznych historii, które o nas usłyszałaś, są prawdą, ale zapewniam, że, dopóki nie opuścisz murów tego zamku, nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo — oznajmił.

Nabrała głęboki, ciężki oddech. Wampir zapewniający człowieka o bezpieczeństwie zdawał się niczym zwariowany, pokręcony sen.

— Twój brat...

— Oh! — Wyprostował plecy, zanosząc się cichym, lecz ciepłym i przyjemnym dla ucha śmiechem. — Wiem, że bywa przerażający, ale prędzej wyrwałby mi serce, niż pozwolił, aby choć jeden włos spadł z twej ślicznej, małej główki, słoneczko — mruknął z uśmiechem.

— Dlaczego?

— Dlaczego? — powtórzył, unosząc wyżej podbródek i nie kryjąc rozbawienia, które błysnęło na jego twarzy. — Może... — Wydął wargi. — Może się zakochał? — Wzruszył ramionami.

Słaby uśmiech pojawił się na ustach Carmen. Był to jednak gest przepełniony nerwowością i strachem.

— To niemożliwe...

— Doprawdy? — wtrącił, unosząc ciemną brew w geście zdziwienia. — Dlaczego tak sądzisz?

— Ponieważ... — Cofnęła się o jeszcze jeden krok. — Wy... nie potraficie kochać, prawda?

True Blood [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz