[2] Rozdział 2

31.3K 2.3K 732
                                    

– Podobno Król oszalał.

Julian zatrzymał się kawałek przed barem. Płaszcz i kaptur, który naciągnął na głowę, nie pozwalały innym dostrzec jego oblicza, toteż nikt nie podejrzewał nawet, że do karczmy zawitał książę.

Przysiadł na drewnianym stołku, w milczeniu przysłuchując się rozmowie toczącej się przy jednym z okrągłych stolików.

– Jeden z moich braci wyruszył do lasu wczesnym rankiem, nim nastał dzień i słońce wzeszło na niebie. Widział, jak król zabijał śmiertelnika i choć ten błagał go, nie okazał litości.

Julian westchnął ciężko. Nagle stracił ochotę, by napić się rumu i, wstając na równe nogi, zsunął kaptur ze swojej głowy.

– Potrzeba wiele odwagi i głupoty, aby tak dosadnie i bez cienia wstydu obrażać własnego króla. – Jego głos poniósł się po lokalu i sprawił, że dookoła zapadła głęboka cisza. Gdy wolnym krokiem podszedł do mężczyzny, który tak ochoczo wygłaszał owe słowa, ten skulił się w sobie, strącając w blatu kufel z korzennym piwem. – Powinienem teraz zaprowadzić cię przed jego oblicze. Wiesz, co król by zrobił, gdyby dowiedział się o tym, co powiedziałeś? Najpierw wyrwałby ci język, a potem wypchnął prosto na słońce, aby patrzeć, jak zmieniasz się w popiół.

Mężczyzna przełknął z trudem i zdołał wydusić:

– Ja...

– Masz szczęście, bowiem odeszła mi ochota na tortury i śmierć – syknął. – Zważaj jednak na słowa, szczególnie jeżeli dotyczą one kogoś, kto mógłby zabić cię jednym ruchem palca.

Jego płaszcz zatrzepotał, gdy odwróciwszy się, ruszył w kierunku wyjścia. Cisza, jaka zaległa w karczmie, nie została jednak zakłócona, nawet gdy książę zdołał już zniknąć.

***

Devlin z westchnieniem opadł na miękki fotel, ustawiony tuż obok okna w jego gabinecie. Za szkłem rozciągał się widok na skąpane w promieniach księżyca pola i łąki, a także las i odległe góry.

Poruszył zdrętwiałym karkiem i chwyciwszy kielich z krwią, uniósł go do ust. Zanim zdołał upić jednak chociażby najmniejszy łyk, usłyszał za sobą odgłos kroków.

– Po królestwie rozchodzą się niepokojące plotki. – Dobiegł do niego pełen wyrzutów głos Juliana. – Absurdalne, jeżeli mam rzec. Ludzie mówią, że w lesie zabiłeś jakiegoś śmiertelnika... – Pojawił się tuż obok niego. – Nie uczyniłeś tego, prawda?

Devlin wykrzywił wargi w grymasie. Chciał jedynie napić się krwi i w spokoju popatrzeć, jak wschodzące słońce pochłania mrok.

– Devlinie – westchnął ciężko.

– Pragnął tego – odparł i utkwił spojrzenie w kielichu, dookoła którego zaciskał chude, blade palce. – Natknął się na mnie w lesie, padł na kolana i błagał, abym przemielił go w stworzenie naszego pokroju. – Cmoknął, kręcąc głową. Wciąż czuł na ustach smak śmiertelnej krwi. – Poniosło mnie.

– Poniosło cię? – powtórzył z jęknięciem Julian.

– Chciałem spełnić jego prośbę, ale kiedy zasmakowałem jego krwi... – Wstał na równe nogi. – Dobrze wiesz, jak ciężko jej się oprzeć...

– Zabiłeś człowieka!

Wzruszył ramionami, jakby nie miało to większego znaczenia. Bowiem nie miało.

Już nic nie miało.

Zatrzymał się przy oknie. Pierwsze promienie słońca musnęły czubku gór i bujną trawę usypanej kwiatami łąki.

– Powinieneś zaprzestać...

– Nie ty jesteś osobą, która winna mówić mi, co powinienem uczynić – rzucił pustym, wypranym z emocji głosem.

Julian prychnął. Miał bowiem dosyć ostatnich wybryków Devlina, który zdawał się kompletnie utracić i empatię i resztki zdrowego rozsądku. Znikał na całe noce, zazwyczaj wracając brudny od krwi. Potem zamykał się i dnie spędzał w swoim gabinecie, robiąc tylko sobie wiadome rzeczy.

Tym razem było podobnie – na kołnierzyku jego koszuli można było dostrzec czerwone plany. Julian miał nadzieję, że była to krew jakiegoś zwierzęcia.

– Opanuj się, Devlinie – poprosił głosem pełnym rezygnacji. – Jeżeli nie chcesz zrobić tego dla mnie, zrób to chociażby i dla niej. Gdyby Carmen cię teraz ujrzała...

Król zacisnął dłonie dookoła kielicha, aż ten roztrzaskał się pod wpływem jego siły. Gęsta krew spłynęła po bladych palcach.

– Nigdy więcej nie wypowiadaj jej imienia – odparł głosem tak pustym, że Julian mimowolnie się wzdrygnął. – A teraz odejdź, nim moje dłonie pobrudzi i twoja krew, bracie.

Książę skinął, nie mając odwagi powiedzieć już nic więcej. Opuścił komnatę Króla, zostawiając go sam na sam z bólem, z którym od tak dawna się zmagał.

***

Choć wampiry lubowały się w zimnie i mroku, lochy zawsze wypełniało parne, nieprzyjemnie powietrze, które sprawiało, że mokra od potu koszula przyklejała się do skóry Carmen. Próbowała nieco się ochłodzić, przyciskając skroń do chłodnej powierzchni kamiennej ściany.

Niewielka prycza, która miała pełnić funkcję jej łóżka, była wepchnięta w kąt niewielkiego pomieszczenia. Kawałek dalej stał metalowy kubek z wodą i talerz z kawałkiem suchego chleba.

W czasach, gdy nosiła Castiela pod swoim sercem, pozwalano jej spać w komnatach i jeść normalne posiłki. Już następnego dnia po porodzie, nim zdołał w pełni odzyskać siły i dojść do siebie (poród był bowiem niezwykle trudny i trwał prawie dwie noce), została wepchnięta do celi, w której obecnie spędzała każdy swój dzień.

Powoli rozchyliła spierzchnięte i suche wargi i zwilżyła je czubkiem języka. Wszystkie mięśnie zdawały się palić ją żywym bólem. Nie miała siły, aby oddychać. Poddanie się było w tej chwili tak prostym i łatwym posunięciem, ale...

- Castiel – szepnęła cicho, pozwalając, aby jej powieki opadły. Wyobraziła go sobie. I w owych wyobrażeniach pojawił się również Devlin. Łzy spłynęły po jej policzkach.

- Moja pani...

Otworzyła oczy na dźwięk cichego głosu. Gdy odwróciła głowę, pomiędzy kratami dostrzegła twarz jednej ze służek, która przynosiła jej jedzenie.

- Moja pani – powtórzyła.

- To nie czas na posiłek. – Głos Carmen był słaby i łamliwy.

- Tak, ale chodzi o... O księcia.

- Castiela? – Z grymasem zdołała przedostać się na drugą część celi. – Co z moim synem?

- Księżniczka Aria bardzo źle go traktuje. – Rozejrzała się pośpiesznie dookoła. Żaden ze strażników jednak nie dochodził. – Wczoraj, przechodząc obok jego komnat, słyszałam, że bardzo płakał i prosił, by przestała...

- Jak ci na imię? – wtrąciła, zaciskając drżące dłonie na na zimnej stali.

- Mel, moja pani.

- Mel – powtórzyła. – Musisz pomóc mi się stąd wydostać, dobrze?

Służka obdarzyła ją pełnym przerażenia spojrzeniem.

- Ale, ja...

- Wszystko będzie w porządku – zapewniła. – Mój syn nas ochroni, a potem... Potem cię stąd zabiorę. 



J.B.H

True Blood [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz