[2] Rozdział 21

24.8K 1.9K 494
                                    

Carmen stała przed lustrem, ubrana w białą, zwiewną sukienkę. Przez długie minuty jedynie patrzyła na własne odbicie, nim w końcu zdecydowała się unieść drżące dłonie i dotknąć nimi własnego brzucha.

Pierwsza łza spłynęła po jej bladym policzku, a obraz przed oczami nagle stał się rozmazaną paletą barw. Zachwiała się i gdyby nie Castiel, który w porę znalazł się przy niej i nie pozwolił jej upaść, zapewne runęłaby na podłogę.

— Nie powinnaś jeszcze wstawać, mamo. — Spojrzał na nią z troską.

Wciąż nie potrafiła przywyknąć do jego wyglądu. Choć w głębi serca wciąż był jeszcze dzieckiem, miał postać młodzieńca.

— Jesteś ranna — mruknął, zerkając w kierunku rozcięcia na jej dłoni.

Dotykając zimnymi palcami skóry, sprawił, że ta się zasklepiła. Ból również zniknął.

— Jestem moim małym cudem, Castielu — szepnęła, napotykając jego spojrzenie.

Te piękne, fiołkowe oczy.

— Zaprowadzę cię do łóżka, mamo...

— Nie. — Wciąż stojąc w jego objęciach, wyprostowała plecy. — Chcę go zobaczyć.

— Ale...

— Castielu — wtrąciła.

Odpuścił i choć nie mógł znieść widoku mamy w takim stanie, pomógł jej narzucić na ramiona jasny płaszcz, a potem razem opuścili komnatę. Weselni goście opuścili pałac, odprawieni przez Juliana.

— Razem z wujem postanowiliśmy umieścić go w... — Zatrzymał się i spojrzał na Carmen. Nie dokończył rozpoczętego zdania.

— Zostań tutaj.

— Powinienem wejść tam razem z tobą.

Obdarzyła go łagodnym uśmiechem i delikatnie dotknęła jego policzka, po czym ruszyła wąskimi schodami prosto w mrok. 

***

Devlin uniósł powieki, nabierając w płuca pierwszy oddech, który okazał się kosztować go wiele bólu, jaki zatlił się w jego piersi. Poruszył zdrętwiałymi palcami, uniósł drżącą dłoń i przyłożył ją do miejsca, w którym niegdyś biło jego serce.

Przełknął z trudem, gdy na własnej, bladej skórze dostrzegł delikatne pęknięcia. Były niewielkie i przypominały cienkie żyły.

Podnosząc się do pozycji siedzącej, poczuł ból tak potężny, jakby jego ciało rozpadało się na kawałki. Przycisnął dłoń do piersi, niemal wbijając paznokcie w skórę. Zagryzł mocno wargi, aby powstrzymać cichy jęk.

Potem rozejrzał się dookoła. Znajdował się w podziemiach. Czuł otaczającą go wilgoć i oblepiający jego skórę mrok. Czuł ból, potworny uścisk w gardle i otępiające pulsowanie w skroniach.

— Carmen — szepnął, pragnąc, aby jakimś cudem go usłyszała. Głos miał jednak słaby i cichy niczym szept.

Zacisnął powieki. Nie był pewien, czy wciąż znajdował się w nicości, czy też balansował na granicy ciemności i życia. Wszystko wydawało się ciężkie, nieznośnie lepkie i zimne, a ten ból, który tlił się w jego piersi, nie pozwalał mu wykonać żadnego gwałtowniejszego ruchu.

Dźwięki dochodziły do niego stopniowo.

Kapanie wody.

Kroki.

Bicie serca.

Dwóch serc.

Zmarszczył brwi i wciąż kurczowo przyciskając dłoń do własnej piersi, odwrócił głowę.

I właśnie wtedy ją ujrzał. Spowitą w biel, z długimi, jasnymi włosami opadającymi na ramiona. Wyglądała niczym anioł.

Devlin nie był pewny, czy ta piękna wizja nie była jedynie projekcją jego własnych myśli. Tam, w nicości, jego umysł przybierał równe formy — był nim samym, jego ojcem, matką, Julianem.

Zdołał wstać, przytrzymując się krawędzi kamiennego podwyższenia, na którym zbudził się kilka chwil wcześniej. Uścisk w jego piersi stracił na sile, gdy ruszył ku niej, stawiając wolne, niepewne kroki.

A ona wciąż stała, nie mając odwagi nabrać choćby jednego oddechu.

Zatrzymał się tuż przed nią i powiódł wzrokiem po jej bladej twarzy. Wydobycie z siebie tych słów kosztowało go wiele wysiłku:

— Jeżeli jesteś jedynie iluzją, proszę, pozwól nacieszyć mi się twoim widokiem jeszcze przez choćby jeden, marny moment.

Carmen rozchyliła wargi i patrząc na niego oczami pełnymi łez, powoli pokręciła głową. Gdy pierwsza łza spłynęła po jej policzku, Devlin uniósł dłoń i dotknął jej skóry, aby zetrzeć tę oznakę smutku.

Poczuł pod palcami ciepło, a ból w piersi zniknął, jakby nigdy go tam nie było.

— Jesteś prawdziwa...

— Wróciłeś — wtrąciła szeptem.

— Do ciebie, najdroższa, powrócę zawsze, choćbym musiał stanąć twarzą w twarz z samym diabłem i wyrwać serce z jego piersi. Choćbym kroczył w nicości...

— Mamo?!

Castiel pokonał wąskie schody i przystanął, gdy ujrzał swych rodziców. Jego ramiona opadły.

— Tato? — Głos miał niewiele głośniejszy od szeptu.

Ruszył w kierunku Devlina, aby po chwili wpaść w jego ramiona. Król objął go niepewnie, wciąż nieco oszołomiony po powrocie z podróży, jaką musiał pokonać. Potem spojrzał na swego syna. Odnalazł w stojącym przed nim mężczyźnie to małe, uwielbiające ciastka dziecko.

— Jak długo mnie nie było? — zapytał.

Castiel uśmiechnął się, po czym zerknął w kierunku Carmen, która szepnęła:

— Zbyt długo. 



J.B.H

True Blood [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz