Rozdział 16

45.6K 2.9K 869
                                    

Chwilowa nieobecność Juliana dawała o sobie mocno znać szczególnie przy śniadaniu, gdy Carmen i Devlin skazani byli na unikanie swych spojrzeń i wzajemne milczenie. Słowa, które poprzedniego dnia padły z ust króla zdawały się bowiem ciążyć nad nimi, niczym chmury zwiastujące nadciągającą ulewę.

Devlin starał się zerkać na nią jedynie ukradkiem, aby nie poczuła się osaczona czy też obserwowana. Musiał przecież upewnić się, że zjadła wystarczająco dużo. Gdy po kilkunastu minutach jej talerz stał się pusty, zaproponował nagle:

— Udaj się ze mną na spacer.

Spojrzenie, którym go obdarzyła, sprawiło, że brunet uniósł nieco wyżej podbródek. Owa śmiałość, która nagle przez niego przemówiła była czymś nowym, zarówno dla niego, jak i dla dziewczyny.

— Chyba nie mam większego wyboru, prawda? — szepnęła smutno. — Sądzę, że wszystkie te decyzje zostały już podjęte beze mnie...

Devlin zacisnął wargi w linię, obserwując ją uważnie, gdy powoli wstała, poprawiając materiał błękitnej sukienki. Wydawała się dziwnie przygaszona i ów widok sprawiał mu potworny, nieznośny ból, który atakował serce niczym wygłodniałe zwierzę.

— Chodźmy więc — mruknęła, ruszając salonem w kierunku tarasów pałacu.

Minęła dłuższa chwila, nim król zerwał się z miejsca i ruszył za nią. Wystarczyło kilka kroków, aby się z nią zrównał.

— Istnieje wiele rzeczy, które postrzegasz błędnie — odparł, krzyżując dłonie za plecami.

— Doprawdy? — zapytała, pokonując schody. Była o krok za nim, więc teraz do Devlin wyznaczał ścieżkę spaceru. — Mylę się więc, sądząc, że zamierzasz trzymać mnie tutaj całą wieczność, ponieważ się we mnie zakochałeś...

— Nie jestem zakochany — wtrącił, pojawiając się przed nią tak nagle i niespodziewanie, że Carmen przystanęła gwałtownie z cichym westchnieniem. — Stworzenia mego pokroju nie potrafią kochać, nie są zdolne do miłości. — Postawił krok w przód, napierając na jej drobne ciało. — Gdybym miał jakikolwiek wybór, nigdy nie pozwoliłbym, aby moje serce zapragnęło właśnie ciebie. — Przesunął spojrzenie na jej lekko rozchylone wargi. Na Wszystkie Diabły, nagle cała złość gdzieś uleciała, pozostawiając jedynie desperackie pragnienie pocałowania jej. — Nie masz pojęcia, jak wiele muszę znosić każdego dnia od chwili, w której przekroczyłaś mury tego pałacu...

— Dlaczego więc się mnie nie pozbędziesz?

— Bo potrzeba czucia twojej bliskości jest silniejsza niż cokolwiek innego — wtrącił cierpko. — Jesteś jednocześnie moją największą słabością oraz tym, co czyni mnie silniejszym. — Spojrzał prosto w jej oczy. — Jesteś moją zgubą... — Kolejny krok. Jego oddech musnął jej policzek. — Piekielnym uzależnieniem, które niszczy mnie każdego dnia, a mimo to, jakimś cudem, nie potrafię i nie chcę się od niego uwolnić... — Uniósł dłoń, która drgnęła, nim opuszki palców musnęły blady policzek dziewczyny.

Ujrzał w jej spojrzeniu coś, co sprawiło, że się zawahał.

— Boisz się mnie — odparł. — Co jeszcze muszę uczynić, abyś ujrzała we mnie coś więcej prócz potwora? — zapytał, sprawiając tym samym, że dziewczyna odwróciła wzrok. — Jak wiele potrzeba, aby przekonać cię, że nigdy nie miałbym w sobie dość odwagi i szaleństwa, aby cię skrzywdzić?

Cofnął się o krok i nabrał głęboki oddech. Potem, ignorując przerażone spojrzenie, jakim go obdarzyła, objął ją ramieniem w talii i, przyciskając do swego boku, w zaledwie ułamku sekundy przeniósł ich na mieszczące się nieopodal wzgórze.

Carmen chwiejnie wyrwała się z jego objęć. Zanim jednak zdołała w jakikolwiek sposób wyrazić swojego oburzenie, spostrzegła oddalony o prawie kilometr pałac i otaczające go wysokie mury.

— Nie powinnam... — Spojrzała na Devlina, który wtrącił:

— Dopóki jestem u twego boku, nikt nawet nie ośmieli się krzywo na ciebie spojrzeć.

Jego słowa jakimś cudem sprawiły, że strach nieco zmalał. Powoli przesunęła spojrzeniem po otaczającej ją zielonej trawie i gdy w końcu ujrzała to, co pragnął pokazać jej król, zawahała się gwałtownie.

Z komnat, które przydzielono jej w pałacu rozciągał się zapierający dech w piersi widok na las, lecz to, co właśnie miała przed sobą, było czymś o wiele piękniejszym — ogromna polana, z wysoką, bujną trawą i wspaniałymi, kolorowymi kwiatami, które wyglądały niczym barwny dywan.

— Śmiało. — Głos Devlina rozbrzmiał tuż obok jej ucha. — Podejdź bliżej — zachęcił, gdy zerknęła na niego kątem oka. — Będę tuż obok — dodał, zupełnie jakby doskonale wiedział, że owe słowa sprawią, iż Carmen poczuje się nieco bezpiecznej.

Bowiem... naprawdę mu wierzyła — nie skrzywdzi jej. Mógł to zrobić, wiele razy. Mógł także zabić jej bliskich, a jednak tego nie zrobił.

Niepewnie ruszyła przed siebie, idąc powoli w dół wzgórza. Gdy po chwili dotarła na skraj łąki, ostrożnie uniósł dłoń i dotknęła jednego z kolorowych płatków.

Devlin zatrzymał się u jej boku i, krzyżując dłonie za plecami, przechylił głowę w bok, aby móc na nią spojrzeć.

Z lekkim zachwytem pojął, że stojąca obok niego istota była niczym porcelana — nadzwyczajnie piękna, równie jednak krucha i delikatna.

Za każdym razem, kiedy decydował się choćby chwycić jej dłoń, upominał się w myślach, że była przecież tylko człowiekiem, którego tak łatwo mógł skrzywdzić jednym tylko gwałtowniejszym ruchem.

— Zachwycają cię najprostsze rzeczy — odparł, dostrzegając cień uśmiechu na jej twarzy. Ileż byłby w stanie oddać, aby kiedyś spojrzała na niego z taką samą radością, z jaką teraz patrzyła na kwiaty.

— To, co dla ciebie jest proste, dla mnie stanowi wszystko, od czego przez całe życie odgradzał mnie betonowy mur — szepnęła cicho, tracąc nagle ową radość.

— Zerwij go — polecił nagle, chcąc uczynić wszystko, aby uśmiechnęła się jeszcze choć raz.

— Nie powinnam...

Devlin przesunął się o krok i jednym ruchem zerwał kwiat. Wybrał ten najbrzydszy, który nie zdążył jeszcze w pełni rozkwitnąć.

— A teraz podaj mi swoją dłoń — dodał.

Carmen po chwili zawahania wypełniła jego polecenie — pozwoliła, aby chwycił jej rękę i, odwracając ją, położył na jej wewnętrznej stronie kwiat. Nakrył roślinę swoją dłonią, znacznie większą i o wiele bardziej zimną niż dłoń Carmen.

Jasnowłosa utkwiła spojrzenie w jego pięknej, surowej twarzy, gdy zamknął oczy. Po kilku sekundach poczuła ciepło na skórze. Przeniosła więc wzrok na swoją rękę i, ku własnemu zaskoczeniu, odkryła, że kwiat rozkwitł, zmieniając swój kolor z zielone na intensywnie fioletowy. Był piękny. Najpiękniejszy ze wszystkich kwiatów na całej polanie.

— Nie wszystko, co na pierwszy rzut oka wydaje nam się paskudne, w rzeczywistości takie jest. — Głos Devlina sprawił, że ponownie spojrzała prosto w jego oczy. Miały taki sam kolor, jak kwiat, który trzymała na swej dłoni. Brunet cofnął się o krok, puszczając jej rękę. — Powinniśmy już wracać. Sądzę, że Julian niedługo dojdzie do siebie. Z pewnością ucieszy się, gdy będziesz pierwszą osobą, jaką ujrzy po przebudzeniu się. 



J.B.H

True Blood [18+]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz