Dziewczynka skacze wokół nas, podając Stephenowi potrzebne rzeczy. Klepie ją delikatnie po głowie.
- Dzięki, mała.
Powodzenia, miga, pokazując uniesiony kciuk, a potem wysuwając palec serdeczny i uderzając nim w powietrze przed sobą.
Zarzucam plecak na ramiona i nakrywam twarz kominiarką. Stephen czeka, aż wszyscy zbierzemy się i majstruje przy klapie na podłodze. Drżącymi dłońmi chwytam latarkę podaną mi przez Momo. Kiwam Dziewczynce na pożegnanie i schodzę za Stephen po drabinie.
- Słuchaj, bierz te buciory z moich palców, Stirlitz.
- Przepraszam – mamroczę z latarką w ustach.
- I przestań mi świecić w oczy.
Odwracam głowę w bok i snop światła pada na tłustego pająka, który czmycha przede mną. Stawiam stopy po omacku, starając się nie nadepnąć na Stephena. Przede mną idzie Tadzio przywiązany pasem do Ammo. Słyszę ciężki stukot, gdy Stephen zeskakuje na ziemię. Prowadzi nas stęchłymi korytarzami, nie wahając się ani razu.
- Stirlitz – mówi, a ja słyszę nie mojego przyjaciela, ale mojego dowódcę. – Powtórz jeszcze raz jak się kontaktujemy.
Dotykam małej słuchawki w moim uchu połączonej zakręconym kablem z przenośnym radio.
- Kanał pierwszy ogólny. Kanał drugi Insekt. Kanał trzeci Homar.
- Dobra. Jaki jest plan?
- Czekamy, aż pojazdy znajdą się w punkcie zero. Ty odpalasz ładunek wybuchowy przygotowany przez Insekta. Potem szukamy ocalałych i... dobijamy. Musimy, Stephen?
- Musimy.
- Dobijamy ich, a Ammo i Momo zabierają towar. Przejmują ostatnie auto, które powinno zostać w całości i...
- Co jeśli nie zostanie?
- Kontaktujemy się z Insektem, żeby nam przysłał wóz.
- Okay. Co jeśli auto zostanie całe?
- Wtedy Ammo wyciąga czujniki i nadajniki i wracamy do bazy okrężną drogą, starając się ominąć patrole.
- Dobra. – Stephen otwiera właz i wychodzimy w środku lasu. – Idziemy do punktu alfa i wy zajmujecie pozycje, a ja rozłożę bomby z Ammo. Tadzio. Po prostu siedź gdzieś w krzakach i nie rzucaj się w oczy.
Idziemy kawałek w śnieżycy. Biała kurtka wydaje się cienka, ale jest ciepła na tyle, bym nie odczuwał dokuczliwego chłodu. Stephen zatrzymuje się i pokazuje mi krzaki, z których jest widok na ścieżkę. Ammo i Momo idą dalej. Usadawiam się, a Tadzio doskakuje do mnie.
- Hej – mruczę. Odpowiada mi ciche warknięcie. – Co tam?
Zakładam noktowizor. Mimo to ciężko mi dopatrzeć Stephena, który w tej chwili montuje bomby. Czuję, jak Tadzio wtula się we mnie, dając mi odrobinę ciepła. Dla pewności przesuwam lekko zwisający mi z ramienia karabin.
- Przesuńcie się.
Podskakuję na dźwięk głosu Stephena. Pojawia się znikąd. Cicho i niezauważalnie wśród wirujących płatków śniegu. Robię mu miejsce, obejmując ramieniem Tadzia.
- Teraz czekamy – mruczy Stephen.
Więc siedzę. Jestem wdzięczny losowi za ten jasny księżyc. Bez latarki bym tu nie wytrzymał. Tadzio rozgarnia pazurami śnieg, czy to z nudów czy w jakimś wyższym celu.
- Stephen – szepczę.
- Hm?
- Jakbyś był rybą, to jaką?
W blasku księżyca widzę, jak Stephen posyła mi najbardziej łobuzerski uśmiech, na jaki go stać.
- Jakąś z dna oceanu. Może taką ze światełkiem na głowie. A ty?
- Łososiem, bo są cholernie dobre. A ty, Tadzio?
Tadzio warczy coś, czego nikt nie rozumie. Milkniemy wszyscy, a minuty mijają coraz wolniej. Stephen na zmianę wpatruje się w noktowizor i zegarek. Mam wrażenie, że minęła już wieczność, gdy powoli podnosi dłoń.
- Jadą.
Siadam w napięciu i przykładam karabin do ramienia. Tadzio porusza się niespokojnie. Śnieżna burza trochę zelżała, więc spoglądam przez celownik. Trzy czarne, spore auta jadą po wyboistej drodze. Po chwili wszystko spowija chmara dymu, ognia i odłamków.
Stephen wyskakuje z krzaków. Tadzio niepewnie wierci się w miejscu, ale nie biegnie za nim. Wstaję niepewnie i truchtam do rozbitych aut.
Słyszę głównie jęk. Stephen dobywa noża i powoli podchodzi sprawdzić każde ciało. Większość jest martwa. A tych, którzy nie są, dobija Stephen. Stoję i patrzę, jak śnieg robi się coraz bardziej czerwony. Puszczam trzy krótkie błyski w stronę Ammo i Momo.
Ammo schyla się i zaczyna grzebać w aucie, mówiąc do Insekta przez słuchawkę. Odwracam się do niej plecami i staję na czatach. Na drugim końcu jest Stephen. Słyszę jego głos w słuchawce.
- I jak?
- Czysto – odpowiadam i w tym samym momencie nadjeżdża kolejne auto.
Nie wiem co robić. Panikuję i strzelam, ale niewiele to daje, bo albo chybiam albo trafiam w opancerzone miejsca.
- Co jest?! – krzyczy mi w uchu głos Stephena.
- Jest kolejny wóz.
W słuchawce leci wiązanka przekleństw. Stephen błyskawicznie znajduje się przy mnie. Przedziurawia opony i trafia mężczyznę, który wyskakuje tylnymi drzwiami. Podchodzi do jeepa. Zabija dwóch kolejnych i rani czwartego, który zdążył się ukryć.
- Proszę – szepcze agent. – Mam w domu małe dzieci.
Stephen nadal celuje w jego twarz.
- Na mnie też czeka w domu mała dziewczynka.
- Stephen, poczekaj – wtrącam się. – Nie musimy go zabijać.
- Strilitz, przestań. Musimy.
- Ale pomyśl tylko. Osierocisz kilkoro dzieci.
- Jak nie strzelę, to osierocimy Dziewczynkę.
Przez to, że ze mną rozmawia nie zauważa, jak mężczyzna wytrąca mu z ręki pistolet. Wyjmuje własny i trzyma Stephena na muszce.
- Stirlitz! Strzelaj.
- Może po prostu niech odda broń i go puścimy?
- Strzelaj. To rozkaz!
Podnoszę karabin, ale nie jestem w stanie nacisnąć spustu. Po co? Dlaczego? Czemu mam decydować o jego życiu?
- Odłóż broń.
- Nie – szepcze mężczyzna. – Nie mogę. Nie rozumiesz.
- Rozumiem. Proszę. Puszczę cię wolno.
- Ty tak. Oni nie.
Stephen wykonuje gwałtowny ruch i mężczyzna strzela. Stephen krzyczy, a w tym samym momencie wbiega Tadzio i rzuca się na mężczyznę. Ostatnie, co widzę, to flaki i groteskowo wykrzywiona twarz obcego. Potem odwracam się i wymiotuję bardzo długo.
Stoję, patrząc na czerwony śnieg. Nuklearna zima zamroziła też moje serce.
CZYTASZ
Kraniec Umysłu
Science Fiction"Zbudź się o świcie." Taką wiadomość przynosi Corneliusowi mała dziewczynka. Chłopak chętnie uznałby to za żart, ale gdy spogląda w jej oczy widzi coś, o czym już dawno zapomniał. Stara się ignorować zardzewiałego SUVa i dziwnego chłopaka z kawiarni...