Rozdział 17: Podziemia

11 4 0
                                    

 Niebieskowłosy chłopiec schodzi po schodach. Są strasznie śliskie, ale nie ma żadnej poręczy, którą mógłby chwycić. Doktor idący z tyłu popędza go. 

- Pospiesz się, Gwen. 

Więc Gwen idzie szybciej. Mimo że jego stopy kilka razy ześlizgują się. Bierze głęboki wdech i wchodzi w całkowitą ciemność. Zaraz za nim doktor zapala prowizoryczną lampę ze świecą.

- Nie lubią sztucznego światła - szepcze. 

Migotliwy błysk ognia otacza upiornie blade twarze. Gwen wzdryga się i słyszy niezadowolony pomruk doktora. Ostrożnie podchodzi bliżej, żeby przeczytać starte litery. Stephen Lloyd. Suzanne Layew. Victor Santiago. Monica Partens. 

Gwen ponownie wzdryga się i odsuwa. Spogląda na doktora, ale on nie patrzy na niego. Wpatruje się w pierwszego chłopaka. Tego z brązowymi włosami. Wygląda, jakby spał. Gwen wie, że to nieprawda.

- Spójrz, Gwen. Lata naszych badań. Efekty naszej ciężkiej pracy. Piękne. Jakie to wszystko piękne. To twoja spuścizna, Gwen. 

Gwen kiwa powoli głową. Nie podchodzi bliżej. Nie skacze z radości. Nie uśmiecha się do doktora. Stoi i kiwa głową. Zgrzyt, zgrzyt, tak jest, doktorze. 

- Wiesz co, Gwen? Twoja matka byłaby dumna, gdyby mogła cię teraz zobaczyć. Pomyśl, jak daleko zaszedłeś będąc nikim. Twoja marna egzystencja może przysłużyć się ludzkości. Mogę nadać znaczenie twojemu życiu. Pomyśl tylko, Gwen.

Gwen przechodzi dreszcz na wspomnienie matki. Jej ciepłego uśmiechu, słodkiego zapachu perfum, ramion gotowych do tulenia. Kiwa głową.

- Kiedyś odejdę, Gwen. Zostaniesz sam. Zupełnie sam. Tak naprawdę nie masz nikogo oprócz mnie, przyznaj szczerze. Jesteś samotny. Nie z własnego wyboru. Jesteś po prostu imitacją człowieka. Jakimś niekompletnym tworem. Co jest z tobą nie tak, Gwen?

Gwen nie odpowiada. Wpatruje się w podłogę. Wie, że doktor ma rację. Nie ma nikogo. Matka zmarła dawno temu. Zostało po niej rozmyte wspomnienie. Reszty rodziny nie zna albo nie pamięta. A oni nie zrobili nic, by sobie o nich przypomniał. 

-Pomyśl tylko, jakie masz szczęście, Gwen. Mając mnie. Jestem dla ciebie wszystkim. A ty? Jak ty mi się odpłacasz? Za moją ciężką pracę dla ciebie. Karmię cię, ubieram, spełniam twoje głupie zachcianki jak farbowanie włosów. Zapewniam ci dach nad głową i jakąkolwiek przyszłość. Jak mi się odwdzięczasz, Gwen? 

Gwen nie podnosi wzroku. Zamyka oczy. Ciemność jest taka miła. Nie widzi dziwnych ludzi ani napiętej twarzy doktora. Serce łomocze mu w piersi. 

- Nie umiem ci odpłacić, doktorze - szepcze mechanicznie. - Twoja łaska i dobroć jest zbyt wielka dla mnie.

- Istotnie, Gwen. Dobrze powiedziałeś. Robię dla ciebie o wiele więcej niż zasługujesz. Tak naprawdę nie zasługujesz na nic. Nic ci się nie należy. Jesteś nikim. Nikim pośród wielkiego dzieła stworzenia. Nikim pośród tego, co tutaj widzisz. I nikim w porównaniu ze mną. Dasz kiedyś radę mnie doścignąć? Stać się chociaż namiastką tego, co stworzyłem, Gwen?

Gwen kręci głową. Jego oddech przyspiesza. Doktor krzywi się; Gwen czuje, jak ogarnia go strach. Doktor nachyla się ku niemu. Chłopak czuje jego oddech na swoim uchu.

- Jesteś moją największą porażką, Gwen. Zostań tu i przemyśl sobie wszystko. Może gdy przyjdę, będę z ciebie zadowolony.

Doktor zostawia lampkę na podłodze i wychodzi. Gwen kątem oka zauważa, jak postacie wstają ze swoich miejsc. Ich ruchy są wolne i niepewne, ale zmierzają w jego stronę. Gwen zaczyna się trząść. Podbiega do drzwi, prawie wywraca się na mokrych schodach i łomocze w metal. 

- Doktorze! - krzyczy. - Nie zostawiaj mnie tutaj! Proszę... Nie idź. Ojcze!

Kraniec UmysłuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz