Rozdział 31: Lincoln Street

6 2 0
                                    

    Wychodzę z tunelu, a za mną ciągnie się chmara kurzu i pyłu. Otrzepuję się i poprawiam szal. Obok mnie wyskakuje Momo i przeciąga się. Zaraz za nim jest Ammo.

- Przesuń się, do cholery. Nie wejdę ci w dupę przecież.

Momo mruczy coś pod nosem.

- Czemu nie nauczyliście go czegoś więcej niż przeklinania? Albo Dziewczynkę? Mogłaby pisać.

- Może jeszcze robić na drutach żonglując? Nie ma czasu, Świrze. Chcesz, to próbuj.

Dobra, to nie może być trudne. Momo wpatruje się we mnie uśmiechnięty. Pokazuje na stojący najbliżej budynek.

- Dom - mówię. - To jest dom.

Ammo ogląda się rozbawiona. Momo przechyla głowę i uśmiech zmienia się w skonfundowany grymas.

- Spójrz. Dom. Powtórz, no. Eh, nieważne. Chodźmy.

Pierwsze, co czuję po wejściu do sklepu, to odór gnijącego jedzenia. Przez to wszechobecna ciemność jest jeszcze bardziej przytłaczająca. Zaciska się wokół i wiruje, powodując mdłości, dopóki Ammo nie włączy latarki. Rzuca mi drugą. Chybotliwy snop światła ogarnia pomieszczenie.

- Bierzcie wszystko, co ma długi termin ważności. I to, co nie jest zepsute.

Rzucam światło na zdemolowane półki sklepowe. Większość jedzenia wygląda, jakby miała zacząć chodzić. Chwytam jedną z reklamówek i pakuję ryż, mąkę, olej i inne jeszcze nie zgniłe produkty. Gdy odwracam głowę zauważam Momo płaczącego nad zepsutą czekoladą. W tym momencie jakieś jedzenie zaczyna chodzić. Ale spokojnie, to tylko karaluchy.

Ammo przestaje na chwilę pakować mąkę. Delikatnie podnosi głowę znad przewróconej półki. Wygląda jak łania osaczona przez myśliwych.

- Gaście latarki - syczy. 

Momo posłusznie wykonuje polecenie. Dwa snopy światła gasną i zostaje mój, samotny w otaczającej zewsząd ciemności. Dłoń zaczyna mi drżeć. 

- Ammo, proszę cię... 

- Gaś to, Świrze! T e r a z. 

Posłusznie gaszę latarkę. Przycisk wpija się w mój palec. Jest niemal tak bolesny jak ciemność. Chłodne morze czerni i w nim tonący ja. Próbuję zaczerpnąć powietrza, ale ono zniknęło razem ze światłem. Świat przestaje być realny. Możliwe, że nigdy nie był. Jedyną prawdziwą rzeczą jestem ja. Sztuczność bytu wokół próbuje ukryć napierający niepokój. 

We wszechobecny mrok wkrada się czyjś dotyk. Silne dłonie oplatają moją szyję. Powoli chwytam rękę i próbuję się jej uczepić jak deski ratunkowej. Nawet nie zauważyłem, kiedy łzy zaczęły mi lecieć po policzkach. Otulam się kurtką.

- Stephen? - szepczę.

- Nieee. - To definitywnie głos Momo. - Motherfucker, dom. Momofuku. 

- Dzięki. 

Ciemność zaczęła się rozrzedzać. Widzę zarysy kształtów. Karykaturalnie wielkie i przerażające. Próbuję uczepić się ręki Momo i patrzeć w stronę nikłego światła w rozbitej witrynie. 

- Ammo, co się dzieje? 

Ammo kuca przy jednym z regałów. W dłoni trzyma pistolet wymierzony w witrynę. Jest czujna i spięta. Gdy przestaję skupiać się na moim lęku, słyszę odgłosy na zewnątrz. Brzmi to, jakby ktoś wypuścił dzikie stado zwierząt na ulicę. To coś na zewnątrz wydaje z siebie pocharkiwanie i pomrukiwanie. 

- Bądź ciszej, Świrze. Ja pierdolę. Chcesz, żeby tu przyszli. Przestań się mazać i wyciągnij spluwę. 

Trzęsącymi się rękoma wyciągam visa. W tej chwili dociera do mnie, że w VaeVictis nie ma miejsca na strach i współczucie. Jest tylko przetrwanie. 

W momencie gdy odbezpieczam visa, przez witrynę przelatuje ciemna masa. Toczy się pod samą ladę, wydając zduszone charknięcie. Ammo zrywa się na nogi i celuje w nią. Wtedy masa się podnosi i moim oczom ukazuje się najdziwniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziałem (uwzględniając Insekta w kąpielówkach).

Kraniec UmysłuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz