Prolog

120 9 3
                                    

Cornelius stoi na krańcu. Spogląda w otchłań pod jego stopami. Czuje, jak go woła. Pochłania każdy skrawek jego ciała. Każda komórka w nim krzyczy. Ten wrzask rozrywa go całego. Powoli rozkoszuje się jego cierpieniem.

L'appel du vide.

Czy wiedział o tym wcześniej? Czy z pierwszym błyskiem świadomości znał już swoją przyszłość? Możliwe. Ale czy mógł ją zmienić?

A czy można zatrzymać pędzącą kometę? Przesunąć słońce? Zniszczyć księżyc? Jego przeznaczenie oplatało go cienką nicią. Każdy jego ruch mógł zmienić jej układ. Nie mógł jednak zmienić jej koloru lub struktury. 

Zamknął oczy i pomyślał o wszystkim, co bezpowrotnie zniknęło. O Louisie, Gregu, Penny. O rodzicach i Stephenie. O całym swoim życiu. Którego nie było.

Poranne promienie słońca łaskoczą jego za starą jak na młodzieńczy wiek twarz. Zmęczony podnosi dłoń i pociera skroń.

Stwierdza, że czasami świat jest naprawdę piękny. A może to po prostu ostatni prezent? Powód jest nieważny. Nie zmienia tego, że czubki drzew kołyszą się w rytm bicia jego serca, a lekko złotawe obłoki leniwie przesuwają się po niebie.

Cornelius lubił chmury. Uwielbiał nadawać im kształty. Miał nad tym całkowitą władzę. Jedna chmura mogła być kwiatem, inna psem, a to wszystko zależało tylko od niego. 

Jego życie nie było tak proste do okiełznania. Już wcześniej poczuł, że brakuje w nim jakiegoś ważnego elementu. Jak wiadomo, niekompletne budowle są skazane na upadek. On sam zburzył swoje życie, tak jak ludzie zburzyli budynki, których ruiny ma przed sobą. 

Nie jest pewien, czy mu żal z tego powodu. Smutno? Jest zły? Rozczarowany? Uświadamia sobie, że zawładnęła nim bylejakość. Nie czuje kompletnie nic. Jest pustą skorupą, której mimo wielu prób nie mógł wypełnić.

Jego długie westchnienie wytwarza mały obłoczek pary. Podąża za nim wzrokiem, obserwując, jak powolutku się rozprasza. Ostrożnie unosi dłoń i muska palcami powietrze. Para wykonuje gwałtowny ruch, zanim znika całkowicie. Cornelius stwierdza, że czas na niego. 

Pod sobą widzi sylwetkę doktora Mattewsa, wychylającego się z okna. Jego rozwarte usta krzyczą do niego, ale porywisty wiatr niesie słowa poza zasięg uszu Corneliusa. Biały kitel lekarski łopocze, jakby doktor Mattews miał za chwilę odlecieć.

Cornelius zamyka oczy. Bierze głęboki wdech i robi krok do przodu. Przepraszam, mamo i tato. Przepraszam, Stephen. Nie potrafiłem dotrzymać obietnicy.  Przepraszam, Charlotte. Jesteś moją małą siostrzyczką. Przepraszam, Louisie. Greg. Penny. Wybacz, doktorze. Oboje wiedzieliśmy, że na nic już ci się nie przydam. Przepraszam was.

Pustka mnie wzywa.

Kraniec UmysłuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz