***

19 10 2
                                        

     Magnetofon zdziałał wtedy cuda. To znaczy dla nas. I kaseta. Bo te dwie rzeczy wystarczyły, żeby doprowadzić wszystkich domowników do szału. A dlaczego? Postanowiłyśmy zostać dziennikarkami. Z tego powodu nagrywałyśmy wszystko, co się dało. Prawie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ciągle i nieustannie, nieustannie i ciągle. Bez wytchnienia. Śpiewałyśmy piosenki, grałyśmy na gitarze i akordeonie – i niech tak zostanie, że grałyśmy, bo właściwie próbowałyśmy wydobyć dźwięki, konkretne dźwięki, jednak nie zawsze się udawało. A instrumenty dostałyśmy od taty, który z kolei ponoć dostał je od swojego szwagra, a naszego wujka. Recytowałyśmy nasze ulubione wiersze, odgrywałyśmy różne scenki. Niejeden kabaret mógłby nam pozazdrościć. Nagrywałyśmy, dziadka, sąsiadki, koleżanki z klasy. Dziadek recytował nam wiersze Adama Mickiewicza. Oczywiście prosiłyśmy go o „Powrót taty". Bawiłyśmy się też w prowadzenie wywiadów.

     Byłyśmy w naszym domu dziennikarkami pierwszorzędnymi, a przy okazji doprowadzającymi wszystkich domowników do nerwicy. Nieprzerwanie zadawałyśmy im pytania. Prosiłyśmy, żeby udzielili nam wywiadu. Stwierdziłyśmy nawet, że mogłybyśmy pracować w zawodzie dziennikarza.

     Pewnego dnia, kiedy nikt nie chciał z nami rozmawiać, zostawiłyśmy włączony magnetofon i pobiegłyśmy do innego pokoju. Takiego psikusa sprawiłyśmy dziadkom i mamie, która przyszła na popołudniową kawkę. Dziadek wprawdzie był czujny i zapytał, czy przez przypadek nie zapomniałyśmy wyłączyć naszego sprzętu. Myśmy jednak zapierały się, że jest on z pewnością wyłączony. I tak plan prawie w stu procentach się udał, gdyż początkowo nie zorientowali się, że ich nagrywamy. Po pewnym jednak czasie dziadek zauważył, że świeci się czerwone światełko. Podszedł do naszego magnetofonu i wyłączył go. Na szczęście część rozmowy udało się zarejestrować i z tego byłyśmy dumne!

     Zapraszałyśmy też nasze koleżanki, żeby nas wsparły w tym przedsięwzięciu. Wtedy odgrywałyśmy różne scenki. Śmiechu było co nie miara. Jedna wymagała trzaskania drzwiami. Pamiętam, że mama się wtedy trochę zdenerwowała, bo nagrywałyśmy jeden skecz sporo razy i przy tym też drzwi poszły w ruch. Mamie to się nie spodobało i kiedy weszła do pokoju, prosząc, żebyśmy jednak nie doprowadziły do ich wymiany, i to się nagrało. Miałyśmy z tego niezmierną satysfakcję. Tyle ciekawego materiału! Ale drzwiami już nie trzaskałyśmy.

     Udało się także nagrać naszego psa, Iskierkę. Trzeba było się jednak trochę pomęczyć, bo nie chciał jak na złość ani zaszczekać, ani zawarczeć. Postanowiłyśmy się z nim pobawić. A że bardzo lubił kapeć Marzenki, sprawa była prosta. Pokazałyśmy go i zabawa ruszyła pełną parą. Zosia ciągnęła kapeć z całych sił, kiedy Iskierka próbował wyrwać go z jej rąk. I w końcu zaczął szczekać i warczeć. Udało się! Byłyśmy uradowane! Wprawdzie nie obyło się bez szkód, bo nasz kochany piesek przy okazji ugryzł Zosię w brzuch. Nawet nagrał się jej krzyk: „Ałć, Iskierka ugryzł mnie w brzuch!" I nasz śmiech, to znaczy mój i Marzenki. Niemniej stwierdziłyśmy, że wielkim sprawom trzeba się poświęcać.

Osobliwe przypadki InkiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz