Rozdział 7

290 23 0
                                    

Nie, nie, nie i nie! To niemożliwe! Po prostu, ktoś mi wykradł telefon, zapisał kontakt o nazwie ROBERT i podrzucił, kiedy siedziałam w kabinie szkolnej toalety. Przecież to nieprawdopodobne, by Kulczycki zapisał mi swój numer! Po pierwsze: po cholerę miałby to robić, po drugie: DLACZEGO ON ROZDAJE SWÓJ PRYWATNY NUMER UCZNIOM?!

Ale choćbym nie wiem, co wymyśliła, to wszystko mi mówiło, że profesor nie rozdawał kontaktu do siebie byle komu. Z jakiegoś powodu zapisał go dla MOJEGO użytku, ale nie zamierzałam korzystać z tego... mhm... przywileju.

Opadłam na łóżko i zrezygnowana spojrzałam w sufit. Co mi odbiło? Na zajęciach zachowałam się jak kompletna kretynka. Podejrzewałam, że nawet moja nienormalna matka, wyszłaby z takiej sytuacji obronną ręką. Tylko ja byłam tak zdolna, by pogrążyć się jak ostatni debil. Mój mózg nadal siedział na wakacjach, i kiedy ładnie go poprosiłam, żeby wrócił chociaż na chwilę, to poprawił swoje okulary, popił kolorowego drinka i powiedział: „no way, baby". Czyli byłam zdana sama na siebie...

Tej nocy nie mogłam zasnąć, bo gdy tylko zamykałam oczy, pojawiała się przed nimi twarz Kulczyckiego oraz rząd losowych cyfr migających na ekranie mojego telefonu. Z tego powodu, rano wstałam niewyspana, rozczochrana, zła, i w ogóle, czułam się jak szmata do podłogi. Ubrałam, co mi w rękę wpadło: sweter, który odsłaniał jedno moje ramię, rurki i trampki, włosy związałam w wysokiego kucyka i zeszłam na dół, gdzie moja mama, znowu stała półnaga. Opierając ręce na biodrach, krytycznie spoglądała na zestawy ubrań, które sobie wcześniej przygotowała.

Stanęłam obok niej i oceniłam, co wybrała. Oczywiście, większość ciuchów, należała do mnie, jak na przykład: śliwkowa bluzeczka na ramiączkach, brązowy żakiet i czarne rurki.

– No powiem ci, że masz dylemat – powiedziałam z ironią – tym bardziej, że to MOJE ubrania.

– Nie ważne, że twoje, ważne, że kupione za moje – odpowiedziała i uśmiechnęła się. – Nie wiem, co na siebie włożyć.

– Ubierz białą bluzkę, moje rurki, żakiet, a do tego te kremowe czółenka, które kupiłaś w Nowym Jorku. – Westchnęłam i przeszłam do kuchni, aby wziąć z lodówki jogurt.

– Jesteś genialna! – zawołała do mnie.

– No co ty nie powiesz? – mruknęłam sama do siebie i wróciłam do pokoju.

Jak codziennie musiałam wyszukać plecak, który jakimś cudem – i to naprawdę nie była moja wina – znajdował się w łazience, potem książki zakopane w tonie ubrań, a na końcu kurtkę, którą odnalazłam gdzieś pod moim łóżkiem. Następnie się ubrałam i WYJĄTKOWO wyszłam z domu wcześniej, niż zwykle. A to wszystko dlatego, że zamierzałam wstąpić do pobliskiego marketu. Z powodu skompromitowania, jakie nadal czułam, potrzebowałam solidnego pocieszenia. Nie liczyłam w tej kwestii na Sarę, bo ona zamiast mnie wesprzeć, przewróciłaby się ze śmiechu na plecy i wymachiwała nogami, niczym karaluch, który nie może się obrócić z powrotem na nogi. Postanowiłam więc sama się pocieszyć i zamierzałam kupić zastrzyk cukru na cały dzień. Wzięłam z półki dwie czekolady, dwa batony, jakiś słodki sok, a kiedy chciałam już iść do kasy, w oczy rzuciło mi się opakowanie Delicji. Chwyciłam je bez zastanowienia, a następnie podeszłam do kasy, gdzie siedziała około trzydziestoletnia brunetka z grzywką i prostokątnymi okularami na nosie. Na jej lewej piersi, widniała plakietka z imieniem KINGA i mniejszym napisem W CZYM MOGĘ POMÓC?

Kobieta zeskanowała zakupy i pożegnała się nazbyt uprzejmie, a ja wyszłam z przeczuciem że umrę na cukrzycę. Do szkoły dotarłam i tak spóźniona (były dwie minuty po dzwonku), ale udało mi się dołączyć do reszty klasy, zanim przyszedł nauczyciel. I oczywiście był nim Kulczycki, bo jak się okazało, pan od fizyki, z przyczyn rodzinnych, nie pojawił się w pracy.

I am (NOT) your ClareOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz