52. Deathly Hallows II

344 15 2
                                    

Draco

Stała przede mną jak najpiękniejsza na świecie, mityczna wróżka, gdy z jej policzków spływała krew, łuk brwiowy był rozcięty, a oczy w desperacji szukały czegoś na czym mogły skupić swoją uwagę. Czegoś bardziej interesującego niż jej dłonie ubrudzone zaschniętą krwią i najcudowniejsza na świecie suknia, która przybrała barwę szkarłatnoczerwoną. I chociaż dla siebie samej wyglądała zapewne tragicznie, niemalże groteskowo, dla mnie wyglądała niczym anioł zesłany na pole bitwy, ponieważ nim właśnie była, czyż nie?

Jedyne, co przyszło mi na myśl to teleportacja. Teleportacja do Malfoy Manor, które w ten dzień było całkowicie opustoszałe, niemalże jak nigdy ostatnimi czasy. W rezydencji panowała cisza, spokój, co było niemalże przerażające. Jedynie nasze niespokojne oddechy wypełniały pokój, gdy pojedyncze jęki czasami dochodziły do moich uszu tuż z Łochów pod nami. Astoria nie mogła tego słyszeć, ponieważ nałożyłem na nią specjalne zaklęcie.

Byłem jej cholernym przekleństwem.

— D-draco?—zaczęła niepewnie.

Zamknąłem oczy stojąc naprzeciwko niej, w dokładnie takim samym stanie jak ona, w czarnej pelerynie, ale ja byłam z tym obyty, a ona? Brzmiała i wyglądała jakby zaraz miała rozpaść się na miliony kawałeczków, jakby moje jedno zdanie miało sprawić, iż przestałaby istnieć.

Tak bezbronną była moja Astoria

— Jestem tu.—powiedziałem, gdy podszedłem do niej.

Złapała mój wzrok niemal w obłędzie, gdy dostrzegła moją spokojną twarz. Objąłem jej policzki nie zważając na krew. Była tak bardzo roztrzęsiona, iż poczucie winy z faktu, że zostawiłem ją samą na cały tydzień, skutecznie zjadało mnie od środka. Była moim wszystkim i od samego początku byliśmy sobie pisani. Tak naprawdę moi rodzice, wepchnęli mnie w ramiona największego cudu świata, który właśnie rozpadał się w moich ramionach.

— Ja...zabiłam.—wyjąkała.— Jestem na równi z nimi wszystkimi.

Zmarszczyłem brwi na jej słowa, gdy trzymała między pięściami materiał mojej śnieżnobiałej koszuli jakby jutra miało nie być. Jej czoło spoczywało na mojej piersi, a ja jedyne na co się zdobyłem to objąć ją w tali w głębi serca licząc na to, że nie rozpadnie się w moich ramionach.

W samolubnym sposób nie chciałem pozwolić na jej upadek bo to oznaczało by także i mój koniec. Astoria zawsze była silniejsza niż ja, mocniejsza, ona sprawiała, iż jeszcze potrafiłem uśmiechnąć się w świecie takim jak ten. Była jak róża, której doprawiałem kolce, nawet gdy usilnie próbowała być delikatna. Na początku delikatna, ciepła i spokojna, jednak z czasem, stawała się inną wersją siebie, a wszystko za moją sprawą. Nie potrafiłem być jej oparciem nawet jeśli usilnie próbowałem to zmienić to ona zawsze była moim wsparciem, nie na odwrót. A gdy teraz widziałem ją bezbronną niż kiedykolwiek, nie wiedziałem jakie słowa wydawały się być najodpowiedniejsze, gdy moczyła moją koszulę, która wystawała spod peleryny.

Sposób w jaki ją kochałem.

Sposób w jaki ją kochałem, mój własny popieprzy. Sprawiał, że traciła rozum, serce i empatię, a ja? Co ja takiego zrobiłem dla niej podczas tego wszystkiego? Doprowadziłem do płaczu? Czy może zostawiłem gdy potrzebowała mnie najbardziej? Wyrzuty sumienia zjadały mnie od środka, a jej płacz łamał moje serce.

A jednak okazało się, że je mam.

Złapałem jej chude nadgarstki i zmusiłem aby popatrzyła na mnie. Jej nieobecny wzrok szukał mojego gdy skanowała cały salon, ale pojedyncze westchnięcie, które opuściło moje usta zaskarbiło jej uwagę na tyle, by spojrzeć w moje przejęte oczy.

Bound to fall in love| D. MOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz