Prolog część 2

18.7K 1.1K 565
                                    

Michael, sześć lat wcześniej

Próbowałem obudzić się z tego stanu zawieszenia, w jakim znalazłem się niespodziewanie. Pierwsze, co pomyślałem, kiedy ocknąłem się z tego snu to, to, że: Ja przeżyłem... Nie, to niemożliwe... Jak?

Ostatnie wydarzenie, jakie mój mózg pamiętał to, to jak wyleciałem przez tę szybę i uderzyłem swoim drobnym ciałem w drzewo. Na początku nie odczuwałem  bólu, jednie w ustach czułem odrażający smak krwi, która potem zaczęła spływać po całym moim ciele, miałem wrażenie, że w niej tonę. Ból przeszywał wszystkie kończyny dopiero po kilkunastu sekundach, a może minutach, czas stanął w tamtym momencie dla mnie. Miałem wrażenie, że jestem wielkim siniakiem. Pamiętam, że chciałem wtedy krzyczeć, ale z moich ust nie wydobywał się żaden dźwięk, a świat jakby się zatrzymał.

Nie otwierałem oczu, bałem się, że znów ogarnie mnie nicość, połączona z bezgranicznym bólem albo tamta chwila totalnego zawieszenia. Ostatecznie po kilku minutach namysłu postanowiłem je delikatnie uchylić. Wszystko było jak za gęstą mgłą. Dopiero wtedy moje uszy zaczęły rejestrować odgłosy wnerwiającego pikania, a do moich nozdrzy dotarł specyficzny zapach.

Mała, biała postać przewinęła mi się przed oczyma. Moja podświadomość podpowiadała, że może to anioł, ale jak anioł? Jestem w Niebie? W raju ciągle coś pika? Dziwne stworzenie coś do mnie mówiło przyjemnym tonem, ale ja nie potrafiłem nic z tego zrozumieć. Minęło kilka minut, może i godzin, straciłem rachubę czasu już, pojąłem, że to ludzki, dość wysoki głos, który nie był mi znajomy.

— Michael, Michael! — wrzeszczała kobieta w białym kitlu, najprawdopodobniej będąca lekarzem.

— Żyję... — szepnąłem sam do siebie, jakbym nie dowierzał, że mój organizm miał siłę walczyć.

A walczył... I to ostro jak na krwawej wojnie. Tyle że ta wojna była we mnie w środku, ze samym sobą.

— Panie Brunner... — Kobieta zwróciła się do mnie, jakbym był stary, a ledwo co skończyłem trzynaście lat. Nie odpowiedziałem jej, bo w moim gardle tkwiła jedna, wielka susza.

Świeciła jakimś jasnym światłem do moich oczu, a kiedy nareszcie przestała, zacząłem widzieć, jakby na zielono i nadal lekko mgliście, głowie aż mi się zakręciło. Łzy cisnęły się do oczu z bólu, który przypominał ten tuż po zderzeniu z drzewem. Miałem wrażenie, że znów wracam do tego miejsca...

Lekarka mówiła coś, ale ja nadal nie kontaktowałem. Mój organizm był tak słaby, że nie miałem sił odpowiadać na jej skrupulanckie pytania. Po prostu nagle odpłynąłem w odprężający sen, ale tym razem już nie tak głęboko, jak wcześniej.

•••

Kiedy obudziłem się już ostatecznie wyspany z tego przedziwnego snu, dostrzegłem siedzącą na taborecie małą dziewczynkę. Mysia czupryna i do tego fioletowa sukienka, która świetnie komponowałam się z jej oczami, były mi znajome. Zorientowałem się, że to przecież Lydie, moja mała siostrzyczka. Wszędzie rozpoznałbym te zielone jak szmaragdy oczy, takie same jak moje, ale o wiele piękniejsze.

— Hej mała, co tu robisz? — zwróciłem się do niej pieszczotliwie, doskonale pamiętałem, że tego nie lubi.

Zmarszczyła słodko swój nosek zadarty, widać, że płakała. Miała całą podpuchniętą twarz i spore wory pod oczami. Nie wyglądała w tamtym momencie na swoje dziesięć lat. 

— Wróciłeś... — rzekła cichutko, wtulając się w moją pierś.

Uświadomiłem sobie, że mimo iż nie wiele pamiętam ze śpiączki, to tak bardzo za nią tęskniłem.  Brakowało mi naszych drobnych kłótni, pilnowania jej na placu zabaw czy upokarzającej mnie zabawy w księżniczki, w której zawsze musiałem grać księcia albo zabawnego psiaka jednej z jej ulubionych postaci. 

Dziewczynka zaczęła łkać w moje szpitalne ciuchy, które nasiąkły już odorem tych wszystkich środków odkażających. Delikatnie uniosłem jej główkę dłonią, aby nie musiała tego wąchać.

— I nie mam zamiaru tam wracać — odpowiedziałem, czując Saharę w buzi.

Usiłowałem zmusić się do nawet lekkiego uśmiechu, ale wyszedł z tego krzywy grymas. Każda, prosta czynność była dwa razy trudniejsza wtedy.

— Chociaż ty nas nie zostawiłeś — powiedziała cichutko, a jej ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze.

Głaskałem delikatnie jej plecy, aby poczuła się lepiej. Wyglądała na naprawdę zmarnowaną. Nagle uświadomiłem sobie, że przecież nie byłem sam w tym wypadku. A ta osoba nie żyje... 

Nie żyje! Przez mnie! Przez moje zachcianki...

— Lydie to nie może być prawda! — podniosłem na nią głos, czego natychmiast zacząłem żałować.

Skuliła się przy moim boku, ledwo łapała powietrze w usta, a jej twarz poczerwieniała. 

— Mike, nie zostawiaj mnie! — Dziewczynka krzyknęła, jakby była w transie.

— Lydie powiedz, że nie tylko ja przeżyłem... — Zamknąłem ślepia, miałem złudną nadzieję, że uda mi się stąd wyparować albo cofnąć czas.

To nie może być prawda... Nie!

— Mike, kocham cię! — Łkała głośno.

Ja przeżyłem... Tylko ja! Dlaczego?!

Tkwiliśmy obydwoje w mocnym uścisku, lecz po chwili poczułem, jak ciało siostry już tak bardzo mnie nie ściska. Zasnęła. Położyłem ją obok siebie oraz dałem całą poduszkę i pozwoliłem spać dalej. Lydie potrzebowała mnie teraz bardzo mocno, tak samo jak Felix - mój młodszy brat, nie wspominając o naszej cudownej mamie. Pozwoliłem spływać łzom na moje obolałe ciało, łudziłem się, że to oczyści duszę i ciała. Myśli tłoczyły się w mojej głowie niezwykle szybko, z biegiem minut, coraz bardziej czułem, że ból opanował każdą komórkę. Pragnąłem z bezsilności krzyknąć, ale nie miałem tyle pokładów siły w sobie. Bezradność w tym momencie sięgnęła zenitu. Tak bardzo chciałem cofnąć czas, ale miałem świadomość, że nic tego już nie zmieni.

•••

Odkąd się obudziłem, nie umiałem się pogodzić z tym, że tylko ja przeżyłem. Wypadek pozostawił olbrzymie piętno w moim umyśle i ciele za pomocą drobnych blizn. Stałem się wrakiem - jedynie jadłem i spałem czasem po kilkanaście godzin na dzień. Unikałem jakichkolwiek kontaktów z rodziną, nie chciałem tym samym obciążać ich dodatkowo moim cierpieniem. W głębi duszy liczyłem, że upływ czasu uleczy rany... 

Upływa kilka długich tygodni, od kiedy w ogóle wychodzę ze swojego pokoju. Połowę wakacji spędziłem zakopany pod kołdrą, schudłem holendarnie dużo. Oprócz mamy i rodzeństwa kontaktował się ze mną jedynie mój przyjaciel - Tymon. To właśnie on pewnego sierpniowego dnia zaproponował dnia treningi baseballu. Na początku od razu się zarzekałem, że to nie dla mnie i żeby dał z tym święty spokój. Wiało ode mnie jadem, bólem i żalem na kilka mil. W końcu jednak ugiąłem się i zmuszony przez przyjaciela – spróbowałem. Ciało miałem jeszcze na tyle słabe, że na początku po treningach cierpiałem katusze, było to zbyt silne obciążenie dla nóg i dłoni. Pomimo niechęci i kilku kontuzji, od razu zakochałem się w tym sporcie. Baseball stał się częścią mojego życia, dał dozę radości w trakcie najgorszego czasu w moim życiu. 

Jednak od wypadku stałem się Zatracony...

Zatraceni | Tom 1Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz