Rozdział 34

6.5K 431 110
                                    

Edith

Budzą mnie okropne krzyki. Wszystko dzieje się szybko i gwałtownie. Podrywam się z łóżka w mgnieniu oka. Kiedy tylko wychodzę na korytarz, doskonale wiem już, o co chodzi.

Harriet...

Wbiegam co drugi schód na górę i drzwi zamaszyście otwieram do jej pokoju. Widok siostry całej we łzach i krzyczącej raz po raz przytłacza mnie. Łzy same cisną mi się do oczu i gula zastyga w gardle.

Dlaczego ją to męczy tyle lat?!

Ląduje od razu przy niej i otaczam ramionami, kołysząc. Czuję, jak krzyczy jeszcze przy moim uchu i zaciskam mocno powieki.

— Spokojnie Harr... Nic się złego nie dzieje, jestem z tobą.

Wczepia czerwone paznokcie w moją koszulkę i oddychając spazmatycznie — krzyczy:

— Nie!!!

Trzęsie się przeraźliwie. Jest jakby w półśnie, nadal ma zamknięte oczy i tylko czasem uchyla je. Głaszcze ją i tulę mocno do swojej klatki, w tym przypadku jest to jedyna możliwość dania jej poczucia bezpieczeństwa.

Mama wbiega do pokoju jakieś dwie minuty po mnie, w dłoniach ma wilgotny, lodowaty ręcznik, który delikatnie daje na jej stopy. To sposób, który działa od dzieciństwa, kiedy działy się takie rzeczy.

Piszczy głośno i uderza głową o moją klatkę. Krzyki mijają i Harriet, jakby wraca powoli do rzeczywistości, ale jej oddech nadal jest bardzo niespokojny. Przyznam, boli mnie to fizycznie, ale mentalnie czuję się jak w kawałkach.

— Boli... Mamusiu... — szepcze ochryple, obracając głową w stronę mamy.

Mama ze łzami bierze ją ode mnie na swoje kolana i błogie ramiona. Tuli jak małe dziecko, które się przed chwilą skaleczyło. Problem w tym, że życie Harriet to jedna wielka krwawiąca rana, tylko na pewien czas daje jej spokój, a potem znów zalewa. Najczęściej znienacka i w najmniej potrzebnych momentach. To taka sinusoida szczęścia i pechu, są momenty, że je wszystko, no dobra oprócz mięsa, bo od lat jest wegetarianką i wszystko wydaje się wracać do normy, potem zaś są chwilę takie jak te totalnego załamania i upadku.

Szlocha głośno i nie pozostawia suchego miejsca na nocnej koszuli mamy. Ja podginam kolana i opiera o nie głowę. Łzy też mi ciekną... Czuję się słaba. I taka jestem. Tata też nagle się pojawia i podaje im butelkę wody.

— Skarbie... — mówi, głaszcząc jej śliczne włosy sięgające do linii obojczyków. — Jesteśmy przy tobie... Cii.

Nie wiem co zrobić, abyśmy wreszcie mogły być takimi dziećmi, na jakie rodzice zasługują. Kiedyś zadałam tacie pytanie: "Nie wolelibyście mieć całkowicie zdrowych dzieci? Nie mieć tylu problemów i trosk?". Miałam zaledwie dwanaście lat, kiedy zapytałam się jego o taką szczerą rzecz. Jego odpowiedź była niebanalna, pełna miłości: "Rodzice nie są tylko po to, aby dawać prezenty i idealne obiady czy uściski... Rodzice są po to też, aby ratować tonące jeszcze nie za dobrze wyposażone małe okręty... Uwierz mi Edith, nie zmieniłbym się za nic na was. Miłości nie da się kupić".

Czasem myślę, czy ja bym potrafiła być taką matką jak moja mama, czy też mieć cechy jak mój tata.

Harriet uspokaja oddech dopiero po kilkunastu minutach, w międzyczasie łapczywie pije wodę. Głaszcze jej zimne stopy od ręcznika, który pomógł nam w tej całej sytuacji.

— Chcę... stąd iść... — Harr mówi cicho.

Mama ze łzami w oczach patrzy na tatę i widać, że jest rozbita. Praca w szpitalu, chore dzieci... Cholera, za co ją to spotkało?

Zatraceni | Tom 1Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz