Rozdział 3 | Nasza drużyna

994 163 70
                                    

ac/dc - back in black

Wiemy, co to znaczy

Stołówka od zawsze była głośnym miejscem i żadne zakazy, czy nawet groźby, nie skutkowały. Przenigdy. Wspólne posiłki były często niepowtarzalną okazją, żeby spotkać się razem i móc obgadać coś niezwykle ważnego. Zazwyczaj przeszkadzały w tym lekcje, spotkania i obowiązki nałożone na stado marudnych nastolatków.

Chyba największym utrapieniem opiekunów "Shield" była, na pierwszy rzut oka, przeciętna zgraja, która dawno temu upatrzyła sobie stolik przy samej ścianie podpisany jakimś niewidzialnym flamastrem jako ich własność. Nie było tu żadnej przesady, nieupoważnieni mijali to miejsce szerokim łukiem, jakby odstraszało zapachem.

Bruce Banner i Thor Odinson, oprócz swoich kanapek, przełykali informacje przyniesione przez Natashę, czyli było bardziej niż pewne, że prawdziwe. Niestety też nie byli jeszcze w komplecie, by przedyskutować dokładnie zaistniałą sytuację.

- Przecież Coulson ma mnóstwo papierkowej roboty, miał nie mieć kolejnych wychowanków, sama tak powiedziałaś - Banner zmarszczył swoje ciemne brwi.

- Najwidoczniej jest natłok i musiał kogoś wziąć. Ma teraz i tak tylko sześć osób, każdego dnia ma załóżmy koło trzech sesji z kimś innym, a w niedzielę odpoczywa, jak mówi mu biblia - skubnęła swoją sałatkę, ale częściej wymachiwała widelcem na prawo i lewo.

- Nie rozumiem, gdzie jest problem. Jest naszym towarzyszem - stwierdził lekko chłopak o blond włosach, które były dłuższe nawet od tych Natashy, co właściwie dawało mu chwalebny tytuł. Uwielbiał zarzucać nimi do tyłu tak jak w tej chwili.

- Nie wiesz, jak się zawiera znajomości, prawda, księżniczko? - Clint wycelował prosto w jego nos groszkiem z talerza, przezywając go złośliwie. - My znamy się niemal od początku, stworzyliśmy tę grupę wspólnie, w piątkę, on jest totalnie nowy.

Tak naprawdę wypowiedział to, co leżało dziewczynie na sercu, ale nie zamierzała tego po sobie poznać. Barton chętnie stworzyłby miłe więzi ze swoim lokatorem, co swoją drogą szło im chyba nienajgorzej.

To samo zdanie podzielał Steve, który teraz nie był już tego aż tak pewien. Gdyby wszystko między nimi było w porządku, nie siedziałby ze swoimi kumplami i ukradkiem nie wskazywałby na niego. O rany, obgadywali go jak nic. Nawet tutaj niewiele się zmieniło. Najwidoczniej taki był jego marny los.

Postanowił to jakoś zdzierżyć, siedząc samotnie przy jednym ze stolików. Niestety, nieodgadniony żal ścisnął jego gardło i już wiedział, że nie przełknie niczego. Jakby tego było mało, zrobiło mu się duszno, a w środku coś go wypalało, rozchodząc się po całym ciele w formie omdlewającego mrowienia. Wiedział, że to sygnał, aby się ewakuować, bo chwila dłużej doprowadzi do katastrofy. Chwycił tacę ze swoją kolacją i mając zamiar jak najnaturalniej opuścić stołówkę, wstał, patrząc pod nogi, nie potrafiąc unieść wzroku.

I to był jego koniec.

Jego koniec oblany, na szczęście, letnią już herbatą, okraszony szczątkami jedzenia z talerza, ale co gorsza, budyniem czekoladowym, który najwidoczniej był jedynym posiłkiem, jaki miał zamiar nieznajomy zjeść. Mógł teraz go zbierać ze swojej wygniecionej koszulki.

Steve wyszedł z tego starcia bez szwanku, brunet odbił się od niego jak piłeczka, padając na ziemię. W sali zapanowała grobowa cisza i dopiero gdy ten zaczął w każdego ciskać morderczym spojrzeniem z brązowych oczu spod tych gęstych, ciemnych rzęs, rozmowy powoli wróciły, udając, że nie widziano tutaj nic kompromitującego kogokolwiek.

- Tak strasznie cię przepraszam - sztywny jak kołek język Rogersa znów wrócił do żywych, aby wydusić te parę słów. - Nie zauważyłe...

- Ta koszulka jest warta więcej niż twoje życie - odparł opryskliwie, patrząc na siebie z obrzydzeniem. -Kurwa, pięknie.

Zatrzymanie akcji serca. "I dobrze" - pomyślał Steve. - "Każdy sposób, by opuścić to miejsce będzie dobry. Nawet umierając na zawał". Ze wszystkich ludzi musiał zostawić swój posiłek na sarkastycznym i cynicznym chłopaku, który zdawał się nienawidzić połowy wszechświata, a resztę z łaski jedynie tolerować. Chociaż wyglądał jak chodzący bałagan, to niekoniecznie spodobały mu się plastry pomidorów w polewie czekoladowej.

Nawet nie było mu do śmiechu, kiedy ten się podniósł i wszystko powoli zsunęło się z niego na ziemię. Teraz dojrzał nadruk zespołu AC/DC na wysokości klatki piersiowej i nazwę trasy - nie dziwił się więc, że koszulka była dla niego ważna.

- Nie łyp na mnie tymi maślanymi oczami, a lepiej nimi patrz, jak leziesz, bo jak Bartona nienawidzę, stanie się komuś krzywda i nie będę to ja - słowa ulatywały jak pociski z karabinu, częstując go wszelakimi groźbami, a jakby los chciałby się bardziej z niego naśmiać, cofał się przed kimś, kto był od niego niższy kilka dobrych centymetrów i jeśli tylko by chciał, mógłby go przymknąć jednym ruchem.

- Tony! - blondyn poznał rozlegający się za sobą głos Natashy. - Stark, ty skończony idioto - syknęła na niego, odpychając go na krok od niego. Steve miał szczęście, że dziewczyna wybitnie nie tolerowała chamstwa nastolatka.

- Widzisz to, Romanoff? - wycedził jej nazwisko z perfidną satysfakcją. - Mój budyń. Powinien być w misce, nie na mnie.

- Przynajmniej wypierzesz te łachy, bo zaczynają śmierdzieć - odgryzła się, jako chyba jedyna będąc zdolna się z nim kłócić. Trójka pozostałch przyjaciół stała z tyłu, przyglądając się ich codzienności.

- On jest od nas, Tony - westchnął Bruce, zawsze łagodząc spory między nimi.

- Jak to "od nas"? - przedrzeźnił go.

- To nasz przyjaciel broni - oświadczył gromko Thor, zwracając na siebie uwagę paru innych osób, które szybko wróciły do swoich talerzy wzrokiem.

- Drużyna Coulsona - powiedział z udanym entuzjazmem Clint. - No wiesz. Mieliśmy taki pakt i on chyba też się zalicza.

Może Tony wyglądał na zszokowanego tymi informacjami, ale przynajmniej wiedział, o czym mówili, bo Steve nawet gdyby chciał, nie mógł odgadnąć, co chodziło im po głowach, a nadal był w zbyt wielkim szoku, aby zapytać. Przyglądał się ich sprzeczce oddalony o parę kroków, myśląc czy powinien coś z tym zrobić. Uznał, że wycofanie się byłoby dobrym planem i kiedy miał je wcielić w życie, znów poczuł na sobie wzrok całej piątki, której powoli zaczął się obawiać.

- Usiądź z nami - Natasha jedynie wskazała głową ich stolik i sama tam podążyła znudzona dogryzaniem, natomiast odprowadzona zaskoczonym spojrzeniem Clinta.

I co mógł zrobić? Ruszył tam z resztą jak na ścięcie, słysząc za sobą niezadowolone pomruki Starka.

- Przepraszam, ale mógłbym wiedzieć, o czym właściwie mówimy? - wydusił zalegające w jego gardle pytanie.

- To bardzo proste, mój przyjacielu - Odinson objął go życzliwie swoim silnym ramieniem, siadając obok -  Jesteśmy... Ekipą? Tak to mówi Clint?

- Tak, księżniczko - wspomniany przewrócił oczami. - Trzymamy się razem. W tym wairatkowie warto kogoś mieć, żeby nie oszaleć - zrobił zeza, co Steve'owi odrobinę poprawiło humor. - I wychodzi, że jesteś z nami.

- Oh - wykrztusił, ponieważ wszystko zaczęło składać się w całość i nie wyglądała ona tak źle jak mu się wydawało. - To... miło.

- Czyli ci się podoba pomysł? - zapytał pocieszony jego reakcją, a kiedy ten pokiwał głową, dodał - Jest już nas szóstka, jeszcze trochę i opanujemy tę budę.

- Dlaczego dla wszystkich jest miły, a mnie potraktował tym? - spytał z cierpieniem wymalowanym na twarzy Tony, przykładając wierzch dłoni do czoła, niczym teatralna artystka.

- Jeszcze raz cię przepraszam - powtórzył przejęty jego wyglądem chyba bardziej niż on sam. - Mogę to jakoś odpracować...

Jednak znów przerwał mu szczery śmiech, właśnie Tony'ego, który ocierał niewidzialną łzę z oka wzruszony poczuciem winy blondyna.

- Zgrywam się, sztywniaku, ale jak masz ochotę, dorzucę moje rzeczy do twojego prania - rozejrzał się po twarzach reszty, którzy zgodnie potwierdzili jego nieme pytanie. - Witam w drużynie.

*Ślicznie żebrze o opinię czytelnika*

damned for all time | avengersOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz