Rozdział 7

47 6 0
                                    

Następnego dnia z samego rana poszedłem do dyrektorów. Czułem na sobie setki spojrzeń, choć może nie było ich aż tak wiele w rzeczywistości. Okazało się, że sprawa z Warriorem jeszcze bardziej rozniosła się, gdy czarnowłosy opowiedział, że po spotkaniu ze mną nie miał nawet siniaka. A jak się rozniosło, to w końcu wezwano mnie tam na górę. Zresztą sam chciałem zapytać kogoś bardziej doświadczonego niż uczniowie. Nie wiedziałem co było powodem rany chłopaka i miałem nadzieję, że znajdę odpowiedź.

Wszedłem do gabinetu. Poranne słońce przyświecało przez ogromne okno. Po pomieszczeniu niósł się zapach kawy, który z jednej strony drapał mój nos tak bardzo, że chciałem kichnąć. Panował tu porządek.

Za biurkiem siedziała dwójka dyrektorów. Faustyn siedział prosto i z zimnym wzrokiem patrzył na mnie. Obok niego siedział Brian, który dłońmi otaczał kubek, w którym znajdowała się najprawdopodobniej ta mocna kawa. Białe oczy leniwie spoglądały na mnie i były podkrążone. Wyglądał na zmęczonego, nie wiedziałem czym. Faust miał na sobie garnitur, zaś Brian siedział w koszulce i długich spodniach.
-Dzień dobry. - Przywitałem się. Widok zmęczonego Złego Pana lekko mnie rozbawił. Przypominał bardziej wykończonego pracownika budowy aniżeli osobę niosącą ze sobą strach.
-Dzień dobry. - Faust mówił słowa z dozą wyczuwalnej złości. Cicho usiadłem na krześle przed biurkiem.
-Więc... Czy z Warriorem wszystko okej? - Zapytałem. Brian ziewnął.
-Dało się opanować sytuację. - Rzekł.
-Wyjaśnij nam proszę, co wydarzyło się wczoraj. - Faust powiedział.
-Niedokładnie pamiętam. Wiem, że mi groził, próbowałem się uwolnić gdy mnie złapał za koszulkę, ale nagle on zaczął krzyczeć, puścił mnie, a ja uciekałem. - Wziąłem głęboki oddech. - Dalej nie wiem co z nim było, bo ponoć zemdlałem.
-Fakt. Lekarka potwierdziła twoją obecność w gabinecie. - Faust wciąż siedział wyprostowany.
-Nie miałem żadnej broni ani nic, nie chciałem go zranić.
-Zważając na twój wiek, posturę, brak siły i na jego siły raczej nie powinieneś być związany z tą raną, ale wokół nie było świadków, a nie mamy tutaj nikogo, kto mógłby stawać się niewidzialny. Było zbyt jasno, żeby któryś z chowających się po cieniach mógł się ukrywać obok. Byliście tylko we dwóch.
-Naprawdę, ja nic nie zrobiłem, nie mam nawet mocy.
-Jesteś pewien? - Brian zabrał ręce z kubka. Wziął z biurka jakąś przezroczystą saszetkę. Podsunął ją do mnie. - To znalazłem na miejscu. Poznajesz?

Moje oczy otworzyły się szerzej. Był to mały kryształek o jasnobłękitnym kolorze. Rozpraszał światło słońca, rozniecając wokół siebie tęczowe kawałki barw. Był nierówny, ale jedna krawędź była ostra i idealnie wycięta. Wziąłem saszetkę do rąk.

-Nie było na nim żadnych odcisków palców, żadnego DNA, nawet śladu magii. Był czysty z każdej strony poza jedną. Najprawdopodobniej to ten kryształek spowodował ranę ciętą, a jak ciętą to musiał mieć jakąś prędkość, żeby zarysować skórę. - Brian wziął łyk kawy. - A zgadnij, co to za minerał.
Przez chwilę panowała cisza. Patrzyłem na Briana, aż ten w końcu się odezwał.
-Trzymasz w ręce czysty diament, który wart jest z e... No nie wiem. Tyle co pół twojego piętra. - Brian przywarł ustami do kubka i pił.

Dłonią sięgnąłem za koszulkę i wyjąłem diament, który nosiłem na szyi. Odwiązałem rzemyk i obejrzałem. Nie brakowało w nim nawet kawałka.

-Jest cały, nie mogłem go rozdzielić. - Powiedziałem.
-Ale zemdlałeś z wycieńczenia, a najbardziej wycieńcza tworzenie czegoś z niczego. - Brian uśmiechnął się.

Zbladłem.

-Domyślamy się, że może to być twoja moc zwłaszcza, że podczas próby znalazłeś się w miejscu, w którym taka moc byłaby typowa. - Faust rzekł. - To nie zwalnia cię z kary za agresję.
-Tak nawiasem mówiąc Warrior już dostał swoją. - Brian rzekł.
-Przykro mi chłopcze, ale nie można...
-Ale ja nic nie zrobiłem! - Łzy popłynęły z moich oczu. - Nie mam mocy i nad nią nie władam!

Brzask Davida [Wersja 1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz