Rozdział 27

38 5 0
                                    

Czułem się jak ostatni idiota. Byłem sam w swoim pokoju i nie miałem odwagi zapukać do Emera. Nie wiedziałem co robić, tak głupio się czułem... To już nawet nie kwestia mojego zachowania, mojego honoru czy czegoś w tym rodzaju, a faktu, że nie pomyślałem nawet o swoim życiu, że mogłem je bezmyślnie stracić.

Nie poszedłem na lekcje tego dnia. W jego trakcie kilka osób do mnie zapukało, żeby sprawdzić czy wszystko ze mną w porządku. Wśród nich byli koledzy z drużyny piłkarskiej, znajomi z klasy, pięter. Zajrzała do mnie też nauczycielka z mojego skrzydła, ale poprosiłem o spokój. Nie miałem chęci na nic. Bardzo przejąłem się tym, co niedawno zdarzyło się na głównym korytarzu.

Od czasu do czasu sprawdzałem swój bok. Czy naprawdę aż tak mocno mnie uderzył? Dlaczego miałem aż takie twarde kości? Może to część mojej mocy, może nie. Myślałem nad tym i niepewnie patrzyłem na swoje dłonie. Przypominałem sobie ten moment, gdy Emer tak podniósł rękę, a wraz z nią tyle kryształów, wszystkie pod jego kontrolą i zawisłe w powietrzu. Myślałem, że to w pewnym sensie niesprawiedliwe, że ja nie będę tak potrafił.

Pośrednio mógł tak dobrze panować nad każdym najmniejszym kryształkiem, zmienić tor ruchu każdego z nich, stworzyć ich więcej, a ja mogłem swoimi tylko rzucać. Choć ten niemal zatrzymany przeze mnie rzut, gdy złapałem ten większy odłamek... To akurat było bardzo trudne. Tego uczyłem się z Brianem, bo to jeden z najlepszych sposobów na bezpośrednią moc. Mogłem wyrzucać kryształy z ogromną prędkością, a mogłem też dążyć do niemalże zerowej prędkości, żeby wykorzystać je jako broń.

Tak sobie myśląc nad tymi sprawami w końcu doszedłem do wniosku, że być może te moje "twarde kości" wzięły się od mojego Potencjału, z jego bezpośredniości. W takim razie to mogło wyjaśnić dlaczego Coal był też twardy. To miało sens, choć między twardością obu kruszców jest ogromna różnica. Nigdy nie widziałem jak czarnowłosy kolega używał swojej mocy, więc próbowałem nie wyciągać wniosków zbyt szybko.

Gdy zbliżał się zachód Słońca, poszedłem do dyrektorów. Po otworzeniu się windy zobaczyłem tam jedynie Briana, który pił kawę i patrzył przez okno na fioletowe chmury na niebie zachodu. Usłyszawszy otwieranie się windy, odrazu spojrzał w moją stronę.

Uśmiechnął się na mój widok.
-Książę zaszczycił mnie swoją obecnością. - Zażartował, gdy wchodziłem. Chciałem mu odpowiedzieć coś mniej zabawnego, ale powstrzymałem się. Zły humor to nie jest dobry powód, żeby być niegrzecznym względem dyrektora.
-Dzień dobry. - Odpowiedziałem i rozejrzałem się po biurze. - Nie ma dyrektora Faustyna?
-Jest, ale powoli idzie spać. - Odparł Brian, znów wracając wzrokiem do chmur. - Jeśli potrzebujesz z nim porozmawiać, to raczej nie pogadacie.
-Aha. - Mruknąłem cicho pod nosem.
-A co się stało? - Znów popatrzył na mnie swoimi białymi oczami, ale tym razem był mniej oderwany od rzeczywistości. On wiedział o tym zajściu z Warriorem, on...
-No bo dziś nie byłem na lekcjach. - Cicho odpowiedziałem, patrząc się na ziemię. Jeszcze brakowało mi, żebym skończył ten dzień ze łzami zdenerwowania w oczach przed Brianem. Uznałby mnie za beksę.
-Nie martw się, załatwiłem to. - Brian lekko odparł. - Mimo to mam nadzieję, że jednak dzisiaj przyjdziesz na ćwiczenia ze mną.
-Ja... Nie wiem. - Niepewnie odparłem z nadal zwieszoną głową. - Bardzo nie podoba mi się to, że ona tu jest.
-Ona? Margo? - Brian zapytał, jakby było to coś całkowicie normalnego.
-To sprawa, której raczej nie zrozumiesz. Jesteś na to jeszcze za młody i niedoświadczony. - Uśmiechnął się do mnie. Skrzywiłem się.
-Ale to wszystko, co zrobiła, jak przyszła w trakcie mojej próby, jak chciała nas zaatakować...
-Trzeba nauczyć się wybaczać nawet najgorsze zbrodnie. - Wziął łyk kawy, a pomieszczenie stawało się coraz bardziej czerwone. - To odróżnia ludzi z wyższych rang.
-Nie ma żadnej kary? Zemsty? - Zmarszczyłem brwi. On zaś pobłażliwie uśmiechnął się, patrząc w moją stronę.
-Obecność tutaj jest dla niej karą. Faust bardzo ogranicza jej możliwości, a myślę, że raczej jej to nie pasuje. A jednak zgodziła się nam pomagać.
-Ona coś knuje.
-Nie, raczej nie. Nie ma po co "knuć". - Odstawił kubek z kawą na biurko. - Zmykaj do pokoju. Dzisiaj możesz zostać u siebie, ale jutrzejszego wieczora przyjdź.
-Dobrze.
-Nie przejmuj się tym wszystkim wokół, jesteś bardzo spięty poza porą dnia. - Zauważył. Na chwilę zamarłem zdając sobie sprawę, że właściwie miał rację.
-Dobranoc, dyrektorze. - Odparłem szybko i zniknąłem za drzwiami windy. Gdy zamknęły się, usłyszałem jeszcze jego śmiech.

Brzask Davida [Wersja 1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz