Miałem chyba, czasem siedem żyć. Telefon podłożyłem, bezdomnemu. Facet zachwycony, złapał i popędził do lombardu. A ja biłem rekordy w biegu. Zdyszany wpadłem, na najniższy poziom parkingu. Ciuchy ściągałem w locie, rozpierdalając je po parkingowych koszach. Biegałem już tylko w butach i gaciach, szarpiąc i przeczesując włosy, kurwa pluskwa. Nie większa, od kleszcza. Skurwysyn. Zerwałem z pasmem, depcząc energicznie. W najciemniejszym miejscu, zobaczyłem ścigacz. Dopadłem sakw, wyciągnąłem ciuchy, bez ceremonii, ściągnąłem wszystko do gołego. Ubierałem się błyskawicznie, dzwoniąc od razu, pod znany mi numer. Cała akcja, zajęła mi minuty, ale to były cenne minuty. Miałem namiar jak pies.
- Jestem , miałem namiar, wielkości kleszcza. Zgniotłem to gówno.
- Wsiadaj na motor, telefon w sakwę, kask, ma mikrofon. Wsiadłem, odpaliłem, i wybyłem z parkingu. Nie rzucałem się tu w oczy, wyjeżdżało, kilka takich hond, z różnych miejsc, w hotelu.
- Widzisz, inne ścigacze. To Twoje wsparcie. Kumple Slade. Wyprowadzą, cię z miasta. Dwóch do nas dołącza, więc wrócą tu z tobą. Śmigacie, jedziesz, za tym typem, w czarnym stroju.
Boże, kocham moich braci. Właśnie miałem przykład, koordynacji, jaką mają na problemy. Uratowali, nam życie. Nie tylko mnie, ale i ją i siebie. Cała grupa szumnie, wyjechała z Vegas. Jakieś trzydzieści km później zostało, ze mną tylko dwóch. Nawet, nie zatrzymywałem się, na postój. Gnaliśmy do domu. Nad ranem dojechałem pod siłownię. Drzwi się otworzyły i Nicole wypadła, ze środka. Biegła ile miała sił w nogach. Rzuciłem kask, na ziemię nawet nie obchodził, mnie motor. Złapałem ją w swoje ramiona. Ona wczepiła, mi się w szyję. Staliśmy trzęsąc się, oboje z emocji. Dzisiejszy dzień, dał nam do wiwatu. Kiedy, dostajesz małego prztyczka w nos, zaczynasz rozumieć, jak cenne rzeczy, mogą ci umknąć. Patrzyłem jej w oczy, pełne łez. A ona, łkała bezgłośnie. I kiwała głową.
- Cii kochanie, było groźnie, ale nic mi nie jest. - Tuliłem, ją co minutę. - Cała gromada wypadła, na parking. Moja przyszywana, rodzina biła, nam brawo. Postawiłem mój skarb, na ziemi.
- Brawo dzieciaku, jesteś jak my. Dobrze cię wyszkoliliśmy. - Dumnie oznajmił Moon. - Pora byś też zrobił, nasz tatuaż. Wiem, że nie masz w planach być najemnikiem. Ale honorowym członkiem, naszej rodziny możesz być. Jesteś nam, bratem.
Spojrzał, na stojące, za mną ścigacze. Nawet nie wiedziałem, kto mnie odprowadził. Odwróciłem się z Nicole w ramionach. Dwie osoby zsiadły, jednocześnie. Obie zdjęły kaski, a naszym opadły szczęki. Dwie laski, wyglądające, jak walkirie. Obie wysokie, dobre metr osiemdziesiąt. Obie czarnowłose, i kurwa prawie identyczne. Co się tu wyprawia. Slade wypadł, jak wariat pędząc do nich.
- Mała i Gigi - radośnie wrzeszczał. - Masakra. Jak, ja tęskniłem. Moje, kochane. - Otulał je ramionami, na zmianę. Naszym opadły, szczęki.
- Chłopaki, to moje siostry. Rodzone. Mała, jest starsza, Gigi młodsza. Wróciły z misji w Afganistanie. Miesiąc temu. Chwilę, tu pobędą.
Nasi grzecznie się przywitali, ja podziękowałem za pomoc. Wszystko pięknie ładnie, ale padałem na nos. Pora do domu, ale nie chciałem jej wypuszczać z rąk. Moon odciągnął mnie na bok.
- Bracie, jest kurwa problem. Gdzie ja je umieszczę, ta chatka Slade, jest najmniejsza, ze wszystkich. Nie mamy miejsca. - Popatrzyłem, na Nicole. Wzruszyłem ramionami.
- U ciebie? czy u mnie ? - zamigałem. - Albo one w domku, albo w domku skrzata. Popatrzyła na mnie.
- Taka była długa, moja niezależność. Tym razem, ty wprowadzasz się do mnie. Mój dom, jest twoim domem.
- To chodź, pozbieramy, manele. A jutro pomyślimy co i jak z czym, jestem skonany, trzeba się przespać. - Bez narzekań, zmieniłem wygodny dom, na mini domek, ale z nią, mieszkałbym w namiocie. Kurwa, postawię Sladowi, piwo, tonę piwa. I tak, przy pomocy mojej malutkiej i Slade oczyściliśmy dom, z moich ciuchów i kosmetyków. Zabrałem tylko kawę. I nasze kubki termiczne z kuchni. Spakowany byłem w mniej niż 15 minut. I radośnie za nią szedłem patrząc, na jej malutki tyłeczek. Zapaliła światło. Postawiłem rzeczy, zdjąłem buty, i wystawiłem na jej miniaturowy ganek. Tyle godzin, jazdy, nie pachną fiołkami. Torba, wylądowała, na sofce.
- Gdzie masz zamiar, mnie położyć? - zapytałem grzecznie. Westchnęła, opuściła głowę. Wskazała, palcem na górę. Tam coś było? Nawet, nie zauważyłem.
- Ryder, tu jest tylko jedno miejsce, do spania. Musimy spać razem, liczę, że nadal nie będziesz wykorzystywał okazji. Idź się wykąpać, potem się położymy. Ja już, brałam prysznic.
Zeszło mi z dziesięć minut, gdy wyszedłem wszędzie panowała cisza. Malutka lampka, paliła się nad jej biurkiem. Na środku, stała drabina, najwyraźniej była wysuwana. Wspiąłem się na górę, nie było tak ciasno, jak się obawiałem. Moja słodka spała, na boku. Oddychała spokojnie. Podszedłem, i położyłem się, na naprawdę wygodnym materacu. Był olbrzymi, zajmował prawie całą antresolę. Wszystko pachniało nią. Położyłem się, na boku wtulając w jej plecy. Otuliłem ramieniem, jej talię. Nawet nie zajęło, mi sekundy zapadnięcie w otchłań snu. Czarny, pozbawiony jakichkolwiek obrazów. Byłem skonany, więc nic dziwnego. Jedyne co czułem , to jej ciepło, jej zapach i to jak moje serce było szczęśliwe. Zły dzień, dał mi bezcenny dar.
Poranek obudził mnie, zapachem kawy. Już wstała. Zebrałem się w sobie, by podnieść obolałe ciało. Nie siniaki, ale stres i napięcie dały mi się nieźle we znaki. Zsunąłem się, po drabinie. Podszedłem do niej. Wtuliłem się w jej plecy. Byłem przy niej tak totalnie, wielki. Ale serce nie sługa, nie wybiera, kogo kochasz. Spojrzała, mi w oczy, z uśmiechem, moje serce zadrgało. Nadzieja, budziła się jak szalona. Podała, mi kawę. Pochyliłem się do jej ucha.
- To była, najlepsza noc w moim życiu- wyszeptałem. Oblała się czerwienią. - Ej kochanie, ja nie kłamię, a ty nie musisz się wstydzić. Nigdy, nie musisz się mnie wstydzić. Możesz, śmiało ze mną rozmawiać, o wszystkim. Zaufaj mi, błagam.
Pokiwała, głową.
- Nie jestem, gotowa na większą intymność. Ja nie wiem, czy to tobie, odpowiada. - Nie patrzyła, mi w oczy. Uniosłem jej twarz do swojej.
- Na wszystko, przyjdzie czas, na teraz wystarczy, mi przytulanie, randki i całuski. Chcę byś, pomyślała nad jednym. A to poważna sprawa. Chcę, byś za mnie wyszła.
Sapnęła głośno. Ucichła, i patrzyła, mi w oczy. Wziąłem ją za rękę, i poprowadziłem do aneksu, ze stołem, by usiąść, posadziłem ją sobie, na kolanach.
- Jesteś dla mnie idealna, nie muszę pytać, mojego serca, czego pragnie, bo każda, minuta, z tobą to mój własny raj. Czuję się, jakbyś była moim kawałkiem duszy. Gdy jesteś obok, jestem kompletny. - Patrzyła, na mnie szukając fałszu. Wziąłem jej malutką dłoń, i położyłem na sercu. Które wariowało, jak szalone. - Ono szaleje, za tobą. Chcę, cię na zawsze, i guzik, mnie obchodzi ile mamy lat. My Kellerowie, wiemy kiedy kobieta jest nasza.
Złapała moją twarz w swoje dłonie, i pierwszy raz w życiu, poczułem jej usta na swoich, nie jakieś muśnięcie. Prawdziwy pocałunek. Wpiła się w moje wargi, a ja z radością odpowiedziałem, ssałem jej języczek, pocierałem swoim, gryzłem delikatnie drobne wargi. I ten pocałunek, dał mi więcej satysfakcji, niż kurwa cały seks, jaki miałem do tej pory. Głaskała, moją skórę. A ja byłem napalony, że mógłbym zabijać fiutem. Ale nawet, nie przyszło, mi do głowy, by próbować czegokolwiek więcej. To było najlepsze.
CZYTASZ
RYDER : SAGA TAK ZWYCZAJNIE : TOM III.
Romance- Kim jesteś? - Zapytał damski głos, odwróciłem się odruchowo wyrwany ze wspomnień. Nie znałem jej. Kobieta chyba była w wieku babci Elli, chociaż chciała uchodzić za młodszą. Moja babcia z dumą nosiła siwe włosy zawsze elegancko uczesane, makijaż z...