#20/2.#

1.3K 146 31
                                    

Zawsze mówiłem sobie, że marzenia trzeba spełniać. I tak jak chciała moja kobieta, mieliśmy swoje pięcioro dzieci. Mając dwadzieścia osiem lat, miałem pięcioro dzieci, stabilną firmę z dziesięcioma pracownikami. Nicole zatrudniała czworo ludzi. Nazwisko Keller, nie zaginie bo córeczkę posiadałem tylko jedną. Ukochaną księżniczkę tatusia. Nasi synowie rodzili się, bez problemów. Najpierw bliźniaki Greg i Brooks, potem najmłodszy i najsłodszy chłopak z naszej gromady Gavin. Dom rozbrzmiewał, radosnym szczebiotem dzieci, szczekaniem psa, biegającym szalonym kotem. Istna menażeria. Nie wspomnę o chomikach Elli, czy króliku Gavina. On jeden w całej rodzinie miał jasne włosy, i wielkie brązowe oczy. Wszyscy obcy, zawsze nas pytali, czy na pewno jest nasz. Tak był, wyglądał jak babcia Ella w męskiej wersji. Mieliśmy gosposię, uroczą starszą panią, która mieszkała w starej powozowni. Dawno, zlikwidowałem studio, przerabiając dół na mieszkanie. Na górę prowadziły oddzielne schody, bo cała rodzina korzystała z siłowni dziadka. W piwnicy, naszego domu, nadal było stare studio nagrań, przerobione na pamiątkowy pokój dziadka. Były tam wszystkie jego płyty, nagrody, nagrania bajek, jakie robił dla taty. Dzieci, uwielbiały tam grasować, pytając nas o wszystko. Tata często wpadał tam do nich, żeby opowiadać im historię naszego klanu. Moje marzenia, już się spełniły, teraz chciałem tylko w spokoju, wychować dzieci, cieszyć się życiem, niesamowitą kobietą i być zajebiście szczęśliwym.

Victor i Amanda, byli nieodłącznym elementem naszego życia. Razem jadaliśmy śniadania. Oni odwozili maluchy do szkoły, w drodze do pracy. Taki mieliśmy układ. Te dzieci, były nasze ale i ich. Ktoś by pomyślał, że to dziwne. Ale oni szans, na własne potomstwo, nie mieli żadnych. A my dawaliśmy im to ciepło, jakie daje posiadanie dziecka. I zdawało to egzamin.

Dbaliśmy o swój, związek nigdy nie zapominając, że to my jesteśmy razem na zawsze. Mieliśmy swoje wyjazdy, na własne maratony miłości.  Nasz słodki domek, odwiedzaliśmy co miesiąc, pozostawiając dzieciaki, pod opieką zachwyconych dziadków. Lub Amandy i jej męża. Nasze dzieci, na tym korzystały, a my korzystaliśmy na chwilach dla siebie. W naszym azylu, bywaliśmy tylko my. Nie dzieliliśmy go z nikim. Zaznaczając, że to równie intymne, miejsce jak sypialnia. Byłem dziewięć lat po ślubie. I chciałem zrobić, żonie niespodziankę. Odnalazłem pensjonat, z naszej nocy poślubnej. Rezerwując, pokój na tydzień. Nie czekałem, dziesiątej rocznicy. Bo wtedy, to by było banalne. Wpadłem do jej biura, na poddaszu, trzymając kartkę z rezerwacją. Nicole, dzisiaj była sama. I najwyraźniej wena ją opuściła, bo ćwiczyła jogę. Wyginając ten słodki tyłeczek, w dziwnych pozach. Miała na sobie tylko, króciutkie spodenki i stanik sportowy. Patrzyłem jak urzeczony. I krew mi się gotowała. Nigdy, nie przestawałem jej pragnąć. Zawsze zwarty i gotowy, by dobrać się do jej majtek w sekundzie. Bo gdy masz piątkę dzieci, czasem ciężko znaleźć czas na intymność. Odchrząknąłem. A ona podniosła na mnie te swoje, cudowne oczy. Posłała, w moim kierunku, swój wszechwiedzący, seksowny uśmiech. Moja koszula wylądowała, na ziemi, co krok zrzucałem jakąś warstwę. I zanim byłem przy niej, byłem już nagi. Opadłem na kolana, rozpinając jej spodenki. Całując po drodze ten seksowny płaski brzuszek. Zawsze, po ciążach ćwiczyła wytrwale, aż wracał do swojej normy. I po każdej, była coraz bardziej seksowna. Bo miała ładne szerokie biodra, smukłe uda. Duże piersi. Ta kobieta, to mokry sen każdego faceta. Chata wolna, korzystajmy. Nawet słowo, nie padło między nami. Umieliśmy rozmawiać, patrząc sobie wyłącznie w oczy. Iskry latały, jak w miesiąc po ślubie. Sesja jogi skończyła się, pokazem giętkości mojej żony. Gdy ujeżdżała moją twarz, gdy ujeżdżała mojego fiuta. Dwukrotnie, szczęśliwi i spoceni skończyliśmy pod prysznicem, gdzie wziąłem ją opartą o ścianę. Dopiero, po tej cudownej odprężającej chwili, pokazałem jej rezerwację. Szczęśliwa rzuciła mi się na szyję, całowaliśmy się, głaskaliśmy, rozmawiając jak będzie cudownie. Victor i Amanda mieli, zająć się dzieciakami. A my w zamian, daliśmy im ich własną rezerwację, na tydzień później. Nasz cudowny wyjazd. Masa szczęścia, masa czasu tylko dla nas, wieczory pełne spacerów, pod gwiazdami. Żyć, nie umierać. Ale, wszystko bywa dobre, do czasu. Ostatniego dnia, dostałem telefon. Moja siostra została, zaatakowana, na imprezie na uniwersytecie. Tata był, zrozpaczony. Nie wiedzieliśmy, czy przeżyje. Dotarliśmy do szpitala, w Minneapolis, trafiając na najbardziej przerażający widok, jaki może być. Moja siostra, nie miała już swojej słodkiej przecudnej twarzy. Jej buzia, wyglądała jak po ataku maszynki do mięsa. Jedna krwawa, masa. Nicole płakała, a ja stałem w szoku, nie wiedząc co widzę. Kurwa tego się nie da opisać. Wybiegłem, na zewnątrz, waląc pięściami, w ścianę aż spływała krwią. Padłem bezsilny, na kolana, wyjąc jak ranne zwierze. Ale zwierzęta, które jej to zrobiły, były na wolności. Znaleziono, ją nagą nad jeziorem za miastem. Owszem, zabezpieczono DNA siedmiu mężczyzn. Siedmiu, jaki kurwa koszmar, musiała przeżyć. Suche torsje, targały moim gardłem. Wrzucili, ją do jeziora, licząc, ze woda zmyje ślady, a ona umrze. Całe nasze szczęście, że nie sprawdzili, czy żyje, wydostała się z wody. I padła na brzegu. Znalazł, ją chłopak biegający o świcie z psem. Gdy dzwonił na 911, płakał, bo w życiu, nie widział takiej tragedii, na żywo. Nasza rodzina w całości praktycznie, zamelinowała się w szpitalu. Dorośli tworzyli, dyżury do zajmowania się dzieciakami. I nikt nie chciał się stamtąd ruszyć. Bo jak mieliśmy. Tata i mama postarzeli się w oczach, ojciec siwiał, płacząc chwilami przy jej łóżku. Musieliśmy czekać. Eva miała zdrutowaną, szczękę, wybite zęby, obrzęk mózgu, połamaną miednicę, nogę, palce u rąk. Kilkanaście śladów ugryzień, powyrywane włosy. Spała. A lekarze, się z tego cieszyli. Bo wtedy mózg, łatwiej się goił. Wręcz podawali jej leki, by nie obudziła się, szybciej. A policja, dreptała w miejscu. Nie mogli znaleźć światków, gdzie to się stało. Na uniwerku, każdy nabrał wody w usta. Eva mieszkała sama, tak przynajmniej myśleliśmy. Szukano jej koleżanek. Dwie owszem rozmawiały z nią, w dzień. Ale na tym się wszystko urywało. W mieszaniu, było czysto. Nadal, nie znaleziono jej torebki, ubrań. Nic. Więc czekaliśmy. Faceci, z naszej rodziny, szaleli, ze złości. Sami zaczęli, jeździć na jej uniwerek, przepytując wszystkich, których się dało. Danny też, nie wiele mógł pomóc. Bo DNA, nie było w żadnej bazie. Tak zeszło trzydzieści, długich strasznych dni. Nie wspomnę ile kilometrów robiliśmy z Nicole, by odwiedzić dzieci i wrócić do szpitala. Nigdy, mnie nie odstąpiła, dając mi wsparcie. Uspokajając moje szalejące serce. Pragnienie, morderstwa roznosiło moje ja. A gdy zdjęto bandaże, płakaliśmy wszyscy. Eva już nie istniała. Serce nam pękało, z bólu, nad jej zniszczeniem. Ta chwila, gdy otworzyła oczy, i nie zobaczyliśmy w nich ciepła, była totalnym załamaniem. Eva zawsze miała w sobie wiele empatii. Dobra, które widziałeś patrząc jej w twarz. Teraz, tam była ziejąca dziura. Pustka, zniszczenie i nic więcej. Moja siostra już nie istniała.

Policja, zadawała, pytania, a ona odpowiadała. Nawet jej głos już nie był jej, ten był skrzeczący, jak zdarta płyta. Podała nazwiska, dwóch z nich. Reszty, nie znała. I co się okazało, że zwiali do Meksyku. Nie ma ekstradycji. Może, nie dla wszystkich. Ale, dla niektórych, to nie był problem. Miałem rodzinę do której mogłem zadzwonić. I zadzwoniłem.

RYDER  : SAGA TAK ZWYCZAJNIE : TOM III.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz