chapter fourty one

2.5K 212 43
                                    

Tamte wakacje były najgorszymi wakacjami w jej życiu. Niby były świetne, bo miała urodziny, a na dodatek przyszły wyniki jej sumów (eliksiry, zaklęcia, zielarstwo, astronomia i historia magii - wybitny, reszta - powyżej oczekiwań), ale były najgorsze, bo nie miała jego.

Gdyby była w Hogwarcie, miałaby chociaż czym się zająć. A tu, w domu, nie pozostawało jej nic innego jak zwijanie się w kłębek na łóżku i użalanie się na sobą. Było to strasznie żałosne, ale nawet gdyby chciała, po prostu nie mogła wyrwać się z "tego czegoś".

Ten stan trwał jakieś dwa miesiące. Chodziła wiecznie przygnębiona, choć jakoś starała się to ukrywać. Nie pomagała też Carmen, która chyba wyczuła, że coś jej na rzeczy. A później... Chyba się przyzwyczaiła do tego wszystkiego. Do jej docinek i do tego, że jego już nie ma. W sensie przenośnym oczywiście.

Kiedy wreszcie zaczęła swój szósty rok w Hogwarcie, było trochę lepiej. Było dużo lepiej - było wręcz idealnie. Ona była idealna. Przynajmniej z zewnątrz. Wybitnie się uczyła (żeby oderwać się od swoich głupich myśli), grzecznie odpowiadała na zadawane pytania. Właściwie, jedynymi osobami, które je zadawały byli nauczyciele. I okazyjnie Orion. Orion, który wiedział od początku, jak to będzie. I szczerze, nie pomyślałaby w życiu, że tak przejmie się jej stanem (nie wiedziała, czym się kierował, ale też nie dociekała). Nie było więcej osób, które by się nią przejmowały. Straciła wszystkich przyjaciół, by mieć jego, a tymczasem i jego straciła. Oddała mu wszystko.

W każdym razie, była idealna. Pod każdym względem. Ale kiedy się uśmiechała, uśmiech nie obejmował oczu. A kiedy się w te oczy spojrzało, były jakieś puste. Od czasu do czasu gościły w nich jakieś emocje, ale były to emocje tylko negatywne, nigdy pozytywne. Tylko wtedy czuła, że to naprawdę ona, bo wtedy chociaż odczuwała jakieś emocje. A tak miała wrażenie, że ktoś inny za nią żyje. Jakby to nie było jej życie.

Prawdę mówiąc, gdy miała słabsze dni i znów użalała się nad sobą, miała świadomość, że brzmi jak jedenastolatka z obsesją na punkcie quidditcha i jednocześnie depresją spowodowaną tym, że rodzice nie chcą kupić jej nowej miotły. Chciała, ale nie mogła z tym nic zrobić.

Tak dotrwała do grudnia. Zalewała ją jeszcze większa nostalgia, kiedy myślała o trzydziestym pierwszym grudnia zeszłego roku. I jeszcze większa, kiedy myślała, że mogliby go znów spędzić razem i to może nawet w podobnym klimacie.

I w życiu by nie przypuszczała, że marzenia pomoże spełnić jej Slughorn. Nieświadomie, ale jednak.

Pewnego wyjątkowo zimnego dnia weszła do swojego dormitorium z zamiarem odpoczęcia od dosłownie wszystkiego, a już na wstępie okazało się, że spokój nie był jej dany.

Na swoim biurku znalazła liścik. Liścik, który Slughorn zawsze wysyłał jako zaproszenie na przyjęcie do tego idiotycznego Klubu Ślimaka. Byłoby to do zniesienia, gdyby została zaproszona sama. Problem w tym, że została zaproszona z nim.

Kompletnie nie wiedziała, co ma z tym faktem zrobić. Była rozdzierana wieloma uczuciami naraz. Z jednej strony bardzo chciała z nim tam iść, ale z drugiej strony przecież powiedział, że jej nienawidzi. Czyli nie mogła z nim iść. Ale on też musiał dostać to zaproszenie. I musiał coś z tym zrobić, bo zależało mu na sympatii Slughorna.

Wodziła wzrokiem po dormitorium, jakby szukając jakiegoś wyjścia z sytuacji. Jej spojrzenie zatrzymało się na biurku, gdzie obok biurka dostrzegła jeszcze małą karteczkę z napisem: wszystko zależy od ciebie.

Mimo, że od razu poznała jego pismo, nie bardzo chciało jej się wierzyć w to, co było tam napisane. Jeżeli naprawdę jej nie chciał, a do tego dbał o swoją reputację, powinien był napisać coś w stylu: tylko spróbuj nie przyjść, a spełnię twoje marzenie o trumnie z drzewa różanego.

Ta wiadomość tylko jeszcze bardziej zbiła ją z tropu. Teraz już kompletnie nie wiedziała, co ma zrobić.

Siedziała na łóżku pół godziny i szukała jakiegoś godnego wyjścia z sytuacji. Do przyjęcia został jeszcze tydzień. Miała dużo czasu. Wystarczająco dużo czasu, by móc go znaleźć i wyjaśnić, nawet, jeżeli nie chciał jej znać. Ale póki co nie miała odwagi. Postanowiła zaczekać do tego głupiego przyjęcia, na które w końcu zdecydowała się jednak pójść i na którym tak czy inaczej czekała ją konfrontacja z nim.

Przez cały kolejny tydzień starała się go unikać i zachowywać, jakby w ogóle nie dostała żadnej karteczki ani żadnego zaproszenia. Nawet jej się to udawało. Cały czas była idealna, choć coraz częściej odpuszczała sobie naukę i myślała o tym głupim przyjęciu. A im częściej o nim myślała, tym szybciej zdawał się upływać czas.

No i w końcu się doigrała. Wreszcie nadszedł ten jednocześnie wyczekiwany i niewyczekiwany dzień.

Obudziła się kompletnie zrezygnowana, co nie było nowością od czasu zakończenia poprzedniego roku szkolnego. Ale później jej maleńka cząstka Gryffindoru obudziła się w niej i jak na Gryffindor przystało, walczyła zażarcie z innymi domami, aż w końcu udało jej się odnieść ciche zwycięstwo. To, że nie chciał jej znać, wydawało się nieważne. Leah postanowiła sobie, że jeżeli nadal ma być skazana na samotność, to przynajmniej niech na tym cholernym spotkaniu wywrze na nim odpowiednie wrażenie. Niemo i w duchu przybiła sobie piątkę z cząstką Gryffindoru i podeszła ku swojemu kufrowi, by przejrzeć jego zawartość w celu znalezienia odpowiedniej sukienki.

Specjalnie wybrała tą czarną, którą miała na sobie trzydziestego pierwszego grudnia zeszłego roku. Sprawiła sobie trochę bólu przywoływaniem wspomnień z tamtego dnia, ale później cząstka Gryffindoru przypomniała jej, że jeżeli chce wywrzeć na nim piorunujące wrażenie, w żadnym wypadku nie może być przygnębiona.

Buty wybrała na obcasie, co prawda nie takie, których obcas mierzył dwadzieścia centymetrów, bo zaledwie siedem, ale zawsze było to coś. Gdy je założyła, była tylko o parę centymetrów niższa od niego.

Kiedy strój miała już wybrany i założony, zabrała się za włosy. Lekko pofalowała je różdżką, przejechała usta bezbarwnym błyszczykiem i była gotowa w niegotowości by wyjść.

Sama siebie zmusiła, by wyjść i pójść do magicznie powiększonego gabinetu Slughorna. Ale cóż. Przed nieszczęściem człowiek się nie ustrzeże. Trzeba po prostu wyjść mu naprzeciw i stawić mu czoła. I właśnie z taką myślą otworzyła drzwi.

ɪ 𝒃𝒍𝒂𝒄𝒌 𝒃𝒆𝒂𝒖𝒕𝒚 - 𝒕𝒐𝒎 𝒎𝒂𝒓𝒗𝒐𝒍𝒐 𝒓𝒊𝒅𝒅𝒍𝒆Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz