ROZDZIAŁ VII - KARIM SHAHEEN

31 6 1
                                    

  Stałem oparty o plecy Lee'go i starałem się nie zasnąć. O trzeciej nad ranem jechaliśmy na miejsce, gdzie zagubiło się dwoje dzieci. Ledwo utrzymywałem otwarte oczy, a kawa prawie wypadła mi z ręki.
  - Biedni chłopcy. – Mój przyjaciel nie był w cale zmęczony. Może dlatego, że całą drogę spał, a nie prowadził? – Mam nadzieję, że się znajdą.
  - Taak – westchnąłem. Też bym tego chciał. Zaraz mieliśmy przeprowadzić wywiad z główny komendantem policji i zapytać się na jakim etapie znajdują się poszukiwania. – Stary, jestem taki zmęczony.
  - Wiem, ale musisz wziąć się w garść, bo za niecałe pół godziny ma zjawić się ten nieudacznik.
  - To trudna sprawa, Lee. Może ten nieudacznik się stara. – Dopiłem ostatni łyk napoju i szybko zamrugałem. – Wiesz co, ja chyba pójdę się przejść, by się rozbudzić.
  - Dobra, ale wracaj szybko.
  - Jasne.
  Wyszedłem z namiotu przeznaczonego dla dziennikarzy i objąłem wzrokiem cały teren. Żółte taśmy zawieszone na drzewach odgradzały przeszukane miejsca, a wokół krążyli policjanci ze specjalnymi psami tropiącymi.
  Mój mózg powoli się budził i zacząłem zdawać sobie sprawę co tu się działo. Kilka dni temu dwójka siedmiolatków wyszła na wycieczkę do lasu i już nie wróciła. Ich rodzice myśleli, że uciekli z domu, bo już kilka razy im się to zdarzało, ale zawsze wracali po kilku godzinach, nigdy nie znikali na całą noc. W końcu dlaczego tak małe dzieci miałby uciekać? Nie potrafiłem sobie wyobrazić, co mogli teraz czuć.
  Zboczyłem ze ścieżki i przeszedłem kawałek po miękkiej ziemi. Wczoraj padał deszcz i wszystkie pozostawione ślady na ziemi były doskonale widoczne. Mogło to albo pomóc policji, albo im jeszcze bardziej zaszkodzić, bo ich wcześniejsze tropy zostały zamazane. Dzisiejszy poranek był chłodny, a noc jeszcze zimniejsza, mogli się wyziębić.
  Cholera, jak ja nienawidziłem, gdy dzieciom działa się krzywda.
  Spojrzałem w jasne niebo i zamknąłem oczy. Nagle, poczułem wibrowanie w kieszeni spodni i wzdrygnąłem się. Teoretycznie powinienem odczuwać jakiś strach przed telefonami czy coś w tym stylu, ale nie mogłem ciągle żyć w lęku. Kupiłem porządny telefon i zacząłem funkcjonować jak normalny, wolny człowiek.
  Spojrzałem na ekran i zmarszczyłem brwi. Przyszedł do mnie SMS z zastrzeżonego numeru o bezsensownej treści.
  To dziwne.
  Faktycznie, to dziwne. Ktoś musiał się pomylić, zdarza się.
  Zagłębiłem się dalej w las. Jakbym był tymi chłopcami, to gdzie bym poszedł? Gdybym rzeczywiście chciał uciec od rodziców, to dawno temu byłbym już daleko stąd. Ukradłbym pieniądze i wyjechałbym z miasta, a potem wrócił, bo to by mnie przerosło. Ale gdybym nie chciał od nich uciec, tylko został porwany... To już większy kłopot.
  Dźwięk przychodzącej wiadomości.
  Widzieć cię.
  Stanąłem na korzeniu ogromnego drzewa i jeszcze raz przeczytałem wiadomość. Została przysłana z tego samego numeru, co poprzednia, a to już nie był przypadek. Rozejrzałem się po drzewach w nadziei, że dostrzegę nadawcę, ale jedynym żywym elementem krajobrazu był przebiegający zając.
  Zagłębiałem się coraz bardziej w las i odgłosy przyjeżdżających i odjeżdżających furgonetek telewizyjnych powoli cichły. Słychać było tylko śpiew ptaków, szelest liści i... dźwięk telefonu.
  Nieuległego.
  - Co do cholery? – powiedziałem na głos i ponownie się rozejrzałem.
  To dziwne widzieć cię nieuległego.
  To chyba jakiś głupi żart. Nie byłem uległy, stawiałem czoła przeciwnością losu, przynajmniej tak mi się wydawało. Nie poddałem się, gdy zostałem porzucony, odnalazłem nową rodzinę i starałem się do tego przyzwyczaić. Jeżelibym odpuścił i podszedł do tego negatywnie nie znalazłbym tak wspaniałych ludzi jakimi byli Grace i Kevin.
  Kiedy pierwszy raz poszedłem do nowej szkoły nie znałem nikogo. Musiałem nauczyć się nowego języka i zacząć się nim posługiwać tak, jakbym urodził się w Stanach. Na początku nie szło mi dobrze, ale z biegiem lat nauczyłem się zjednywać sobie ludzi i zdobywałem znajomych.
  Wibracja.
  Tym razem nie chowałem telefonu do kieszeni.
  Przede mną zawsze uginałeś kark.
  Tylko jeden raz w życiu byłem uległy i uginałem kark.
  W więzieniu.
  Buntowałem się, stawiałem, ale gdy trafiałem do gabinetu Lorgana musiałem walczyć o życie. Gdybym zawsze zachowywał upór, nie stałbym teraz w tym lesie. Mimo to, do tej pory nie mogłem sobie wybaczyć, że siedząc na krześle elektrycznym byłem gotowy na śmierć. Jakby wszystko nagle straciło sens, a tak nie było. Zbyt szybko się poddałem.
  Ale o tym mogły wiedzieć tylko trzy osoby – Xsara, która na milion procent nie przysłała tej wiadomości, Johann, mój jedyny przyjazny strażnik, który pomógł mi przejść to piekło i Lorgan siedzący teraz więzieniu, więc to go wykluczało. Więc kto inny?
  Spojrzałem na ekran, na którym wyświetlił się kolejny SMS.
A, i jeszcze przed wodą. Konkretnie strumieniem wody.
  Strumień wody. Tylko jeden przychodził mi na myśl. Leżałem wtedy na więziennym korytarzu z rękami przykutymi do barierki, a potężna ściana wody zalewała mnie całego; czułem ją wszędzie – w gardle, uszach, nosie i płucach. Myślałem wtedy, że to już mój koniec, ale wtedy uratowała mnie moja odwaga i głupota. Przyznałem się, chociaż tego nie zrobiłem, że ukradłem strażnikowi identyfikator i puścili nas. Teraz powinienem zrobić to samo.
  - Nie bawi mnie to – westchnąłem do drzew. – Wracam, bo się spóźnię.
  Gdy się odwróciłem dostałem odpowiedź.
  Teraz już cię lepiej poznaję, zaczynasz się bać.
  - Nie zaczynam! – krzyknąłem. – A telefon wyłączam, bo jestem w pracy.
  Już trzymałem palec na przycisku, gdy następną wiadomość zmroziła mi krew w żyłach.
  Widzisz tę skałę? Idź tam, podobno się nie boisz.
  Słyszał mnie. Musiał gdzieś tu być.
  Serce zaczęło mi szybciej bić, gdy dostrzegłem opisane miejsce. Ogromny głaz porośnięty mchem górował nad płaskim terenem i nie mogłem go przeoczyć. Ostrożnie zacząłem zmierzać w tamtym kierunku. A jeżeli to pułapka i ktoś mnie napadnie? Może nie powinienem tam iść? Ale mój wewnętrzny głos podpowiadał mi, że to było jedyne wyjście.
  Grzeczny chłopiec.
  - Zamknij się – warknąłem i potknąłem się o kamień. – Cholera!
  Szykowałem się psychicznie, by spotkać nadawcę wiadomości. Byłem pewien, że był to mężczyzna, a jedyny pasujący mojemu opisowi był niedostępny Lorgan. A jak uciekł z więzienia i przyszedł by mnie zamordować? Nie, to nie możliwe, skąd wiedziałby gdzie mnie szukać?
Co ty powiesz na małe deja vu sprzed ponad roku?
  Zatrzymałem się kilka centymetrów przed drugą stroną skały. Rok i parę miesięcy temu wydarzyła się katastrofa mojego życia. Nie chciałem powtórki. Bądź odważny, Karim, w końcu jesteś nieuległy, prawda?
  Zrobiłem krok do przodu i ujrzałem stertę połamanych gałęzi i zgniłych liści. To wydawałoby się normalne, gdyby nie jeden drobny szczegół. Spod tego wszystkiego wystawała trupio blada ręka.
  - Kurwa – przekląłem i zastawiłem usta dłonią. Tam ktoś leżał, być może jeszcze żył, musiałem mu pomóc.
Zebrałem się w sobie i odsunąłem na bok gałęzie. Nie denerwowałem się, wiele razy widziałem martwe osoby i byłem przygotowany na ten widok, ale ten kompletnie mnie sparaliżował.
  Dwóch małych chłopców połączonych wiezami na rękach leżało obok siebie. Oczy jednego z nich patrzyły gdzieś daleko, a drugiego zostały zamknięte już na zawsze. Byli tylko w spodniach, a ich nagie klatki piersiowe pokrywały liczne rany jakby z kimś walczyli. Ciemne pręgi ciągnęły się od wystających obojczyków aż po biodra. Na twarzach zastygło przerażenie.
  Walczyłem ze sobą, żeby nie zwymiotować. Tak okropnego i obrzydliwego widoku nie widziałem nigdy w życiu. Dzieci nie powinny doświadczać przemocy, nigdy, w żadnym wypadku, nigdy. A zwłaszcza nie mogły ginąć z ręki dorosłego.
  - Chryste. – Uklęknąłem przy nich. Gdybym mógł temu zapobiec, zrobiłbym wszystko. Może jakbym przyszedł wcześniej to jeszcze by żyli. Dopiero teraz dostrzegłem, że jeden z nich miał włożone coś pomiędzy zaciśnięte, spierzchnięte wargi. Mały list. Nie było odwrotu, musiałem go wyjąć. – Przepraszam, przepraszam. – Z ogromnym trudem rozchyliłem jego usta i wytargałem liścik.
  Jego zawartość sprawiła, że ogarnął mnie strach, którego nie czułem od dawna.
  Kolejna śmierć, znowu z twojej winy. Jak się z tym czujesz? nieWINNY?
PS Ostrzegałem, że się zemszczę.

~ × × × ~

- Karim.
  Nie reagowałem.
  - Karim!
  Podniosłem głowę i spojrzałem na Lee'go. Siedziałem w namiocie na podłodze i rękami obejmowałem kolana. Wokół nas dziennikarze byli w swoim świecie; mikrofony i kamery przemieszczały się w tempie światła, ale ja zastygłem. Nie mogłem dojść do siebie po tym widoku. Byli zbyt młodzi, by umierać, mieli całe życie przed sobą.
  Deja vu sprzed roku, cholerna prawda. Nora Dorman też nie zasługiwała na śmierć, a przeze mnie zginęła, wiedziałem to. Ale oni? Nie przyczyniłem się do ich morderstwa, nie miałem jak. Widziałem ich pierwszy raz w życiu.
  - Karim! Policja chce z tobą gadać!
  - Co? Jak to? – Znajoma panika dawała o sobie znać chociaż dobrze wiedziałem, że byłem niewinny.
  - Wstawaj. – Podał mi rękę i pociągnął mnie w górę. – To ty ich znalazłeś i teraz musisz o tym opowiedzieć. – Zacisnął wargi, on też mocno to przeżywał. – Nie bój się, dasz radę.
  - Jak zawsze. – Delikatnie poklepałem go po plecach i wyszedłem z namiotu na świeże powietrze.
  Nie musiałem długo szukać, mężczyźni ubrani w granatowe mundury od razu do mnie podeszli.
  - Komendant Jason Gregory i komendant Paul Roy. – Jeden z nich pokazał odznakę. Był Afroamerykaninem w starszym wieku. – Pan Karim Shaheen?
  - Tak – potwierdziłem. Uspokój się, nie jesteś winny.
  - Możemy porozmawiać? – Jego młodszy partner wskazał na teren za namiotem, a ja skinąłem głową. – Kiedy pan znalazł dzieci?
  - Około siódmej pięćdziesiąt. O ósmej miałem przeprowadzić wywiad z głównym oficerem policji – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
  - Dlaczego pan tam poszedł? – Jason spojrzał w notatki.
  - Chciałem się przejść, potrzebowałem świeżego powietrza. – Sekundę później zdałem sobie sprawę jak głupio to zabrzmiało, przecież zajmowaliśmy się w lesie. – Musiałem odpocząć, bo długo jechałem samochodem – sprecyzowałem.
  - Dobrze, może pan dokładnie opisać jak ich pan znalazł? – zapytał młodszy.
  - Gdy obszedłem głaz i zobaczyłem stertę gałęzi. Spod... spod niej wystawała ręka. – Znowu ten widok stanął mi przed oczami i wywołał łzy. Szybko zamrugałem, żeby je odpędzić. – Odgarnąłem je i ujrzałem ich drobne ciała. Były poranio...ne. Zimne, martwe. – Przyłożyłem palce do skroni. – Przepraszam, to było straszne.
  - Spokojnie. – Jego łagodny ton trochę mnie uspokoił. – Wiemy co pan przeżył i rozumiemy to wszystko.
  - Okej. – Wziąłem głęboki wdech. Nie mogłem im powiedzieć o liściku, mogliby wtedy zacząć mnie o coś podejrzewać. – Przeraziłem się i pobiegłem prosto w stronę namiotu. Dopadłem jednego z policjantów i poprosiłem go o pomoc. Dalej to już państwo wiedzą.
  - Nie zobaczył pan nic... niepokojącego?
  - Co pan ma na myśli? – Zmrużyłem oczy. A jak on wiedział?
  - Nikogo nie było w pobliżu? – sprecyzował.
  Był. Ale teoretycznie siedział teraz w więzieni. Teraz byłem tego pewien, tylko on był zdolny do takiego okrucieństwa. Musiał jakimś cudem wyjść albo uciec.
  - Nie – odpowiedziałem tylko. – Nikogo nie było.
  Spojrzeli po sobie i mi podziękowali za rozmowę chociaż wiele nie pomogłem.
  Miałem nowy cel – dowiedzieć się czy mój wróg nadal przebywał w najlepiej strzeżonym więzieniu w całym stanie. Ale nie mogłem zrobić tego sam, potrzebowałem osoby silniejszej ode mnie, takiej, która nie załamie się, gdy go zobaczy i zachowa profesjonalizm. Swoim urokiem osobistym zdziała więcej niż ktokolwiek inny i wyciągnie niedostępne informacje.
  Potrzebowałem Louisa.






W KADRZE MROKUOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz