ROZDZIAŁ XLII - LOUIS LORENCE

7 3 0
                                    

  - Jak się pan czuje, panie Lorence? – Kobieta w kremowym uniformie uśmiechnęła się do mnie zachęcająco.
  - Bardzo dobrze, nie narzekam. – Nie trzeba było mnie namawiać, bym zaczął opowiadać co u mnie słychać z jednej prostej przyczyny: nigdy nikt nie chciał mnie słuchać, a tutaj wszyscy się wręcz tego domagali. Z drobnymi szczegółami opowiedziałem jej o rozmowie, którą przeprowadziła ze mną pani terapeutka i jakie wyciągnąłem z niej wnioski. Po co przejmować się czymś co już było? Przeszłość trzeba traktować jak złamaną gałązkę. Jeżeli będziemy na siłę próbować ją naprawić, to tylko jeszcze gorzej ją zniszczymy. Za to, wtedy gdy zostawimy ją samej sobie może z niej wyrosnąć mały kwiat w postaci wniosków. – I wtedy powiedziałem: haha, dokładnie to miałem na myśli! Słucha mnie pani?
  - Tak, tak. – Pokiwała gorliwie głową. Niesamowite, gadałem już tak pół godziny, a ona cały czas uważała jak pilna uczennica. – Cieszę się, że podoba się panu w naszej klinice.
  - I to jak bardzo! – Jak mi się miało nie podobać? Byłem w centrum uwagi i to zupełnie za darmo. Niemal zapomniałem po co tak naprawdę tu przyszedłem. – A ktoś narzeka?
  - Wie pan, nie każdy potrafi przyjąć wyciągniętą w jego stronę rękę. Niektórzy mają tak uszkodzoną psychikę, że praca nad nią może nam zająć trochę czasu. – Poprawiła swoje notatki i zaczęła zbierać się do wyjścia. Cholera, musiałem wreszcie się zapytać o tego Shaheena.
  - Nie do wiary! Kto jest taki niewdzięczny? – Zrobiłem zdziwioną minę jakbym zupełnie nie miał pojęcia o kogo chodziło.
  - Większość naszych pacjentów jest zadowolona, ale około czterech czy pięciu rozważa odejście – westchnęła smutno podając statystyki. – Jeden nawet próbował sam uciec, a jego pisemnik zakazał opuszczania budynku, więc musieliśmy go zatrzymać.
  - Pisemnik? Kto to jest?
  - To jest ta osoba, która odpowiada za pana i wyznacza termin, w którym może pan opuścić klinikę. Gdy stwierdzi poprawę, wraca pan do domu. O ile się nie mylę osobą, która podpisała umowę z panem jest pan Lee Huang – wyjaśniła spokojnie.
   - I co się dzieje z taką osobą? Gdzie ją umieszczacie? – To pytanie miało zabrzmieć swobodnie, ale mój głos był nieco spięty i kobieta to zauważyła.
  - A po co to panu? Niech pan się o to nie martwi, tylko odpoczywa. To do zobaczenia jutro.
  I zanim zdążyłem o cokolwiek jeszcze zapytać, wyszła z pokoju zamykając za sobą szybko drzwi.
  Nie pozostało mi nic innego jak wstać z łóżka, założyć klapki z New Ballance i udać się na obchód po klinice. Do tej pory nie zauważyłem nic podejrzanego co mogłoby przekłuć moją uwagę. W głównej sali odbywała się właśnie terapia grupowa i wszyscy się nawzajem do siebie szczerzyli. Inni rozmawiali w mniejszych grupach w małych salkach, co również było jak najbardziej normalne. W dodatku mijający mnie lekarze w zielonych kitlach kiwali mi głową na powitanie. Czułem się jak prezes jakieś firmy farmaceutycznej produkującej vege leki.
  Nudyyy...
  Czas zjechać piętro niżej.
  No, tutaj już było nieco ciekawiej. Z racji tego, że trwała pora na terapię, pokoje tych pacjentów, którzy nie zdecydowali się na rozmowę z innymi były czyszczone. Sprzątaczki w kremowych ubraniach uwijały się i przetrząsały wszystkie szafki, poduszki, kołdry jakby czegoś szukały. Czyli na każdym innym poziomie personel nosił inny kolor? Cóż, interesująco. Dyskretnie zajrzałem do jednej z sal i zatrzymałem wzrok na jednym facecie. Trzymał brodę opartą na lewej ręce i nogi założone na siebie. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie to, że cała jego twarz pokryta była czerwonymi plamami zupełnie jakby przed chwilą ryczał na całego. Nachyliłem się trochę w lewą stronę i zauważyłem kobietę, która również zalewała się łzami. A potem kolejną osobę i następną i następną. Cholera, tutaj cała sala płakała i wycierała twarze chusteczkami. Jakby odbywała jakąś grupowa sesję żałoby.
  Okej... Zrobiłem taktyczny odwrót i przyspieszyłem kroku. Dopiero teraz dotarło do mnie, że cały korytarz wypełniały dźwięki cichych jęków i popłakiwania. To zdecydowanie nie było piętro ludzi, których męczył lęk o utracie bogactwa, braku atencji i uzależnieniach, ale o jakoś głębszych problemach.
  - Przepraszam, co pan tu robi? – Wow, kiedy za mną stanął ten gość? – Chyba pomylił pan piętra.
  - Serio? A gdzie ja jestem? – udałem zagubionego prawie tak dobrze jak Macaulay Culkin w Kevin sam w domu.
  - Na jakim poziomie zostały zakwalifikowane pana problemy? – Zmrużył oczy i zlustrował mnie wzrokiem. – B?
  To akurat wiedziałem doskonale, ponieważ była to jedna z najważniejszych rzeczy, których chciałem się dowiedzieć. No błagam, kto nie chciałby wiedzieć jak bardzo był w dupie ze swoim życiem?
  - C – odpowiedziałem szybko.
  - W takim razie powinien pan być piętro wyżej. – Delikatnie chwycił mnie pod ramię.  – Odprowadzę pana do windy, dobrze?
  - Spoko. – Cholera, nie tak miało być.
  Ale kiedy wszedłem do windy, on został na zewnątrz i powiedział tylko, żebym wybrał drugie piętro. Podziękowałem mu i przeprosiłem za swoje roztargnienie, ale gdy drzwi się zatrzasnęły wybuchnąłem śmiechem i wcisnąłem guzik z -1. Na parterze nie było nic ciekawego poza recepcją i wyjściem na taras dostępnym dla każdego, więc go pominąłem.
  Jaki przeżyłem szok, kiedy ujrzałem przed sobą obraz niczym z jakiegoś horroru usytuowanym w szpitalu psychiatrycznym. Kremowe, zielone ściany zostały na powierzchni, a zastąpiła je zwykła biel. Nawet kafelki były białe, co musiało być szalenie niepraktyczne. Wystarczyła chwila nieuwagi i już wszystko było brudne. O, na przykład podłoga w tym miejscu była opaćkana jakimś brązowym płynem. Fuj.
  Krocząc korytarzem niczym Samara Morgan przekręcałem gałki u metalowych drzwi w nadziei, że któreś z nich ulegną pod moim naporem. Nie mogłem sobie tak po prostu zajrzeć przez oszklony fragment, by podejrzeć co się tam działo, bo takowego tutaj nie było. Zupełnie jakby woleli, by wszystko zostało za drzwiami.
  Przez kilka błogich chwil myślałem, że byłem sam, ale później usłyszałem odgłosy rozmowy dobiegającej z sąsiedniego korytarza. Szybko schowałem się za wnęką, gdzie stał bujny kwiat przypominający skrzyżowanie kaktusa ze storczykiem i skuliłem się pod ścianą.
  - Tak, zrobiłem dokładnie tak jak kazałeś. – Kroki zbliżały się w moją stronę i już myślałem, że mnie nakryje, ale stanął w miejscu. O mój Boże, jakie obrzydliwe białe klapki! – Oczywiście, że jest gotowy do ostatniej fazy wszyscy już wiedzą, że ma do tego skłonności. – Chwila ciszy. – Też to widziałem. Zresztą trudno było to przegapić, przecież co druga stacja telewizyjna o tym trąbi.
  Zawsze byłem na bieżąco ze wszystkimi newsami i nie przypominałem sobie żadnego godnego mojej  uwagi. Meghan Markle urodziła royal baby, Angelina Jolie i Bratt Pitt znowu się o coś pokłócili, ceny na giełdzie spadły... Nic specjalnego.
  - Jest tutaj, czeka – kontynuował. – Zwariowałeś?! Oczywiście, że nikt inny poza mną o tym nie wie. – Rozmówca po drugiej stronie słuchawki zaczął jakąś głęboką wypowiedź i przez moment słyszałem tylko szuranie butów mężczyzny. – Czekaj. Czy ty powiedziałeś jutro? Nie, nie jestem głuchy. Ale jesteś pewien, że chcesz to już zakończyć? Dobra, przepraszam... No przepraszam, już nie będę. Tak, jestem gotowy. A kiedy? Jutro o dwunastej, przyjąłem.
  I się rozłączył. Kuźwa, niby o kogo chodziło? O jakiegoś innego pacjenta? Pewnie tak, ale ja miałem znaleźć Shaheena. Straciłem kilka minut na podsłuchiwanie jakieś głupiej rozmowy.
  - Szkoda, nawet byłeś fajny, Karim. – Wszedł do windy, a gdy drzwi się za nim zamknęły westchnąłem poirytowany swoją głupotą. Przecież to było takie banalne!
  Wygrzebałem się z kąta i strzepałem brud ze spodni. Co oznaczało to ,,szkoda” i ,,byłeś”? Chcieli się go jakoś pozbyć czy stał się tak nudny, że już nie zasługiwał na miano fajnego?
  - Niech ci będzie, stary, poszukam cię.
  Znowu zacząłem przekręcać klamki, ale, niespodzianka, żadna się magicznie nie otworzyła. Dobra, skąd on wyszedł? Chyba z tego korytarza, czyli musiał skręcić tutaj, a potem tutaj i...
  Nagle, jakiś przeciągły, głośny i przerażający pisk rozdarł ciszę panującą w pokoju. Dawno nie słyszałem tyle bólu i strachu zawartego w ciągu kilku sekund. Momentalnie stanęły mi wszystkie włoski na rękach i przywarłem do ściany jakbym mógł się ochronić przed tym dźwiękiem. Na szczęście, przynajmniej dla mnie, był to kobiecy głos, więc Karim odpadał. Przed sobą miałem dwoje drzwi, a krzyk dobiegał z tych po lewej dlatego została mi tylko jedna opcja.
  - Nie wierzę, że to się uda. – Przekręciłem gałkę, a ona ustąpiła. Tego się nie spodziewałem. W pokoju panował półmrok i dało się dostrzec tylko białe ściany wyłożone miękkimi poduszkami i taką samą podłogę. Nie było tutaj nic oprócz tego i jakieś drobnej postaci skulonej w lewym kącie. – Karim, to ty?
  Postać podniosła głowę jakby zareagowała na swoje imię i przez ułamek sekundy widziałem tylko białka oczu na zakrwawionej twarzy. Znowu jak z jakiegoś horroru.
  - Nie odpowiedziałeś, ale podejdę bliżej, żeby cię rozpoznać – powiedziałem jak zawodowy policjant i moja stopa zapadła się w podłogę. Mimo, że dzieliło nas parę kroków nie potrafiłem określić czy był tym za kogo go miałem przez jedną rzecz. – Dlaczego masz na sobie kaftan bezpieczeństwa?
  - A jak myślisz? – Uniósł twarz ku górze i wreszcie rozpoznałem w nim Shaheena, ale przebiegało po nim jakieś szaleństwo. – To wszystko przez to.
  - Przez co? – Zmarszczyłem brwi nie rozumiejąc.
  - Prze... Przez... – Skrzywił się z bólu i zacisnął mocno powieki. Krew wokół jego ust spłynęła stróżką aż do brody. – Agh, dali mi narkotyki... I kazał mi uciec, więc pobiegłem, ale mnie złapali.
  - Kto cię złapał i dlaczego kazał ci uciec?
  - Nie wiesz? Lorgan. Tu wszystko jest podporządkowane planowi Lorgana. – Najwidoczniej nadal był pod działaniem narkotyków, bo on nigdy nie udzielał tak niejasnych odpowiedzi. Jaki, kurde, plan?
  - Mogę cię stąd wyciągnąć, uciekniemy razem. – Chciałem pomóc mu wstać, ale spojrzał na mnie groźnie.
  - Powiedział, że ją zabije. Jeszcze jeden raz i ją zabije.
  - Xsarę? Nie bój się, Amir pojechał ją ratować. W prawdzie nie mam pojęcia czy mu się udało, ale jeśli tak, to wszystko jest w porządku. Możemy zwiewać.
  - Lorgana nie da się przechytrzyć – nie dawał za wygraną. – Nie udało mu się. Muszę dokończyć zadanie.
  Na korytarzu z powrotem było słychać jakieś kroki. Ktoś zauważył, że tutaj byłem.
  - Słuchaj, nie mamy dużo czasu, zaraz ktoś tu przyjdzie. Twoja dziewczyna jest bezpieczna, uwierz mi.
  - Dzwonił do mnie. Amir przegrał,  nie udało mu się. Ona nadal tam jest, a ja mogę jej pomóc tylko w jeden sposób. – Zagryzł policzki tak mocno, że aż mnie zabolało.
  - Jezu, jaki niby sposób? Bardziej jej pomożesz w konfrontacji z nim.
  - On zawsze chce tylko jednego. Mojej śmierci.
  - Ale on jest w Tajlandii, a tutaj jesteś bezpieczny, bo masz mnie. – Jeszcze nigdy nie powiedziałem takiego zdania w jego kierunku. Zrobił poważną minę jakby wszystkie prochy momentalnie z niego wyparowały.
  - Louis, ta gra ma tylko jedno rozwiązanie. Jedna osoba zginie, by druga mogła żyć. Rozumiesz? Jak Harry Potter i Voldemort.
  - Zrozumiałbym bez przykładu. Zapomniałeś tylko o jednym: obiecałem się zmienić. Dla niej, dla Polly.  – Nie wierzyłem, że to robiłem, to było tak idiotyczne. – Rozbieraj się.
  - Co?
  - Zaraz zdejmę ci ten kaftan. Przecież nie wszyscy cię tutaj znają, a z przykrością muszę stwierdzić, że mamy podobne włosy i figurę i jak będę ukrywał swoją twarz to mogą nas pomylić. Ty w tym czasie udasz się na górę i poprosisz o rozmowę z recepcjonistką. Ona pozwoli ci zadzwonić do Lee'go, który cię stąd wypisze – opowiedziałem swój wymyślony przed chwilą plan z prędkością światła.
  - Louis, nie możesz tego zrobić, zbyt wiele ryzykujemy... – ociągał się.
  - Jasne, dlatego to ma sens. – Rozwiązałem mu rękaw. – Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.
  - Ale to się nie uda, jesteśmy zupełnie różni... – W jego oczach dostrzegłem panikę.
  - Teraz tak. – Zawiesiłem wzrok na jego pobitej twarzy i wpadłem na genialny pomysł. – Musisz mnie pobić.
  Niedowierzanie.
  - Jezu, serio? – Podniósł się z podłogi, bo właśnie uwolniłem go z więzów. – Wiesz, że tego nie zrobię. Nie potrafię.
  - Trudno, musisz. Inaczej nie uratujesz Xsary. – Nadstawiłem twarz zastanawiając się dlaczego to robię. – Uważaj na oczy i zęby. Celuj w policzki i staraj się nie złamać mi nosa.
  - Louis...
  - Zrób to dla Polly, ty cioto! Myślisz, że ona by chciała, żeby zginęła kolejna młoda dziewczyna? Naprawdę jesteś aż takim tchórzem, że pozwalasz innym ginąć? Gdyby ona tu była, wyśmiałaby cię głośno i znowu wybrała mnie zamiast takiej baby jak ty. W tym pierdlu niczego cię nie nauczyli? Lorgan znowu jest górą i wygra, bo ty się boisz? Będziesz tak się cykać przez całe życie? A może Polly tak naprawdę zginęła przez cieb...
  Nie zdążyłem dokończyć, bo mocny cios wbił się prostu w mój lewy policzek i aż zatoczyłem się do tyłu.






W KADRZE MROKUOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz