ROZDZIAŁ XXIII - OLIVER DUFACE

19 5 0
                                    

  - Bobby, Rex, Tyson, spokojnie! – Ledwo nadążałem za gromadą psów, które wyprowadzałem na spacer po mieście. Chyba od bardzo dawna nie miały możliwości rozruszania łap, bo biegaliśmy już od piętnastu minut i nadal nie miały dosyć w porównaniu do mnie. Cholera, ale byłem słaby fizycznie. – Zatrzymajcie się chociaż na chwilę! Giggy, Puffy!
  O nie. Na horyzoncie pojawił się malutki pies spacerujący przy nodze eleganckiej pani. Przecież zaraz rozpęta się piekł...
  Nie zdążyłem dokończyć zdania, bo cały orszak zaczął ujadać i ciągnąć mnie w stronę kobiety. Smycze wrzynały mi się w dłonie, a psy przebiegały pomiędzy moimi nogami i kilka razy prawie się przewróciłem.
  - Mój Boże! – krzyknęła kobieta i wzięła swojego pupilka na ręce. – Niech pan zabiera stąd te psy! Ratunku!
  - Spokojnie, one nic pani nie zrobią. - W tym momencie Tyson rzucił się na jej czerwoną torebkę wbijając w nią swoje kły i musiałem go siłą od niej odciągnąć. – Jednak zrobią. Przepraszam!
  Rzuciłem się biegiem w stronę jakiegoś parku i ujrzałem swoje wybawienie – odgrodzony obszar dla psów! Haha, wreszcie mogłem odpocząć.
  Usiadłem na ławce i patrzyłem jak moje szalone psy wesoło biegały po wybiegu. Skąd one brały tyle energii? Psy były zupełnie jak dzieci tylko, że nigdy nie dorastały. Cieszyły się z każdej głupoty i nie przejmowały porażkami. Starały się czerpać z każdego dnia to, co najlepsze i szybko zapominać o chwilach smutku. Może powinienem zostać jednym z nich? Spałbym, jadłbym, bawił się i tak w kółko. To by było cudowne życie.
  - Hej, stary słyszałeś tego newsa? – Jakiś koleś siedzący na ławce obok zagadał swojego towarzysza.
  - Meghan Markle jest w ciąży?
  - Co? Nie. A to nawet nieprawda! – oburzył się. Nawet ja wiem, że to prawda. – Chodzi mi o tego psychola. No jak mu tam jest...
  - Hannibal?
  - Nie! Stary, ogarnij się! No ten... Lary... Lorry... Lorgan! Słyszałeś?
  Wstrzymałem oddech i obróciłem się w ich stronę.
  - A, no tak. Dzisiaj wyszedł za kaucją, ale odlot – zaśmiał się i wrócił do swojego telefonu. – Znowu się zacznie...
  Serce uderzało o mój mostek z niewiarygodną prędkością, a oddech stał się urywany.
  To
  Było
  Niemożliwe.
  Jakim cudem stało się to tak szybko? Przecież wczoraj wszystko było normalnie i moje życie w najmniejszym stopniu nie zmierzało w stronę katastrofy.
  W głowie pojawiało mi się tylko jedno pytanie: co teraz? Przecież on mnie znajdzie i zabije. Nie, nie zabije mnie, on mnie ponownie porwie i uwięzi. Koszmar zacznie się na nowo. Musiałem jak najszybciej stąd uciec, gdzieś daleko, najlepiej do Europy. W jakieś miejsce, gdzie on nigdy nie wpadnie na pomysł, by mnie szukać. Może Francja albo Czechy lub Polska.
  Tylko, że nie byłem w tym sam. Karim też był w niebezpieczeństwie i musiałem go ostrzec.
  Drżącą dłonią wyjąłem telefon i wpisałem hasło do internetu, żeby upewnić się o autentyczności newsa. Niestety, był prawdziwy. Słowa napisane wytłuszczonymi czerwonymi literami przyprawiły mnie o zawrót głowy.
  Lorgan Duface zwolniony z więzienia za kaucją 450 milionów dolarów.
  Kto dysponował tak ogromną sumą? Kto w ogóle chciał go uwolnić? Na pewno nikt z naszej rodziny, ponieważ wszyscy się od nas odwrócili lata temu, przed śmiercią mamy. Zresztą, nikt nie był tak bogaty.
  Zjechałem niżej i zobaczyłem jego zdjęcie. Miał na sobie szary T – shirt, jeansy i ciemne okulary nasunięte na twarz. Nie był ani wychudły, ani grubszy. Wyglądał tak samo jak przed aresztowaniem jakby piętno więzienia się go w ogóle nie imało.
  Patrzyłem na jego uśmiech i starałem się zatrzymać wspomnienia, które wiązały się z jego widokiem na żywo. Zazwyczaj były one potworne, ale przebijały się też dobre chwile.
  - Cześć, Kabel. – Wszedł do mojego pokoju i prawie przyprawił mnie o zawał serca. Było bardzo  wcześnie nad ranem i nie miałem pojęcia co się działo. Otworzyłem spuchnięte oczy (nie, nie był to efekt snu, ale pobicia przez jednego z więźniów, którego usiłowałem opatrzyć) i usiadłem na kozetce. Było mi zimno, a do dyspozycji miałem tylko stary koc pełen dziur.
  - Co jest? – Poprawiłem żelazną bransoletę na kostce i przetarłem dłonią twarz.
  - Chodź. – Schylił się i mi ją odpiął. Momentalnie odgoniłem od siebie senność. – Spokojnie, nic ci nie zrobię.
  Mówił już tak wiele razy i nie było to prawdą, ale teraz postanowiłem mu zaufać. Dlaczego? Bo był Morganem, swoją dobrą stroną osobowości, która nie krzywdziła ludzi bez powodu. Nauczyłem się go już rozpoznawać lata temu.
  Wyszliśmy z budynku i owinęło mnie chłodne powietrze, ale nie przejmowałem się nim. Byłem na zewnątrz i chciałem delektować się każdą minutą. Promienie słońca raziły mnie w twarz i było to najpiękniejsze uczucie od miesięcy.
  - Gdzie idziemy? – zapytałem, kiedy skierowaliśmy się w stronę lasku. A jeżeli miał mnie dość i postanowił się mnie pozbyć poprzez zastrzelenie mnie w samym środku lasu?
  - W ustronne miejsce – odparł brnąc naprzód. Chciałem dopytać się dalej, ale obawiałem się, że to może tylko pogorszyć sytuację.
  Szliśmy dobre pół godziny i nogi powoli zaczynały odmawiać mi posłuszeństwa. Od dziesięciu lat nie przeszedłem tak dalekiego dystansu. Powoli zwalniałem i zostawałem daleko z tyłu. Gdybym tylko miał siłę, mógłbym zdobyć się na ucieczkę. Teraz tylko oparłem się o konar drzewa i starałem się uspokoić oddech.
  - Już nie mogę – wydyszałem i poczułem wstyd. On nawet się nie zmęczył, a ja ociekałem potem i kręciło mi się w głowie.
  - Dobrze, tutaj nawet jest w porządku. – Usiadł na pniu i wskazał mi miejsce na innym przewróconym drzewie. Sięgnął do kieszeni i myślałem, że wyciąga broń, ale było to coś zupełnie innego. Jakiś notatnik. – Po pierwsze: wszystkiego najlepszego z okazji osiemnastych urodzin.
  - Dzię... Dziękuję? – wyjąkałem pytające podziękowanie. Naprawdę pamiętał o moich urodzinach? Nawet ja o nich zapomniałem. Ostatnie życzenia dostałem od mojej mamy, gdy miałem osiem lat.
  - Mam dla ciebie prezent. – Wręczył mi brązowy notes z pogiętą i popękaną wzdłuż okładką. Widocznie właściciel nie mógł się z nim rozstać. – Ten pamiętnik należał do twojej matki. Zaczęła go pisać w twoim wieku i pomyślałem, że ona chciałaby, żebyś go przeczytał.
  Ująłem go delikatnie jakby był jakąś relikwią i otworzyłem na pierwszej stronie. Ozdobne litery tworzyły napis Melanie Duface. Przejechałem po zawijasie przy M i poczułem, że w oczach stają mi łzy, których nie dało się zwalczyć. Szybko przerzuciłem stronę i przeczytałem pierwszy wpis.
  Dzisiaj kończę osiemnaście lat. Jestem pełnoletnia! Życie jest wspaniałe ♡ Po szkole idziemy razem z przyjaciółmi to uczcić i będziemy się bawić do białego rana!
Całuski,
  Mel
  - Otwórz tam gdzie ta niebieska wstążka – polecił mi. – Właśnie wtedy się urodziłeś.
  Zamrugałem kilka razy, by wysuszyć oczy, ale kiedy szybko przeczytałem jedną stronę i widziałem słowa takie jak ,,moje kochanie”, ,,maleństwo”, ,,najukochańsze stworzenie na świecie”, nie wytrzymałem. Słona łza spadła na kartkę papieru i szybko wytarłem policzek. Nie mogłem okazać słabości.
  Nie mogłem.
  - Rozumiem cię. – Jego ręka otoczyła moje ramiona. Już nie pamiętałem, kiedy ktoś tak delikatnie mnie dotykał. – To musi być dla ciebie wielkie przeżycie.
  - Tak. Tak... – Pokiwałem głową i miałem ogromną ochotę, by się wypłakać, ale nie mogłem zapomnieć o tym, że miałem do czynienia z okropnym człowiekiem. Mordercą. – Tak bardzo za nią tęsknię.
  - Nie tylko ty – wyszeptał. – Najgorsze w tym jest to, że bardzo mi ją przypominasz. Masz jej usta i oczy.
  Dalej Oliver, poproś o to. Drugiej szansy nie będzie.
  Teraz!  
  - Ona by tego nie chciała. Tego byś mnie więził i pozwalał na takie traktowanie. – Wskazałem na swoje podbite oko, siniaki na kończynach i liczne blizny. – Proszę, puść mnie wolno. Pójdziemy do lekarza, powinieneś się leczyć. Wszystko może się jeszcze ułożyć.
Oczywiście było to kłamstwo. Gdyby udało mi się wydostać z tego piekła, nigdy bym z nim nie został.
  - Ona dokładnie tego by chciała. – Zabrał rękę i odwrócił się do mnie tyłem. – Zawsze wolała się zabezpieczać dlatego pomyślała o najgorszym. Zobacz co napisała na ostatniej stronie.
  Powoli przewróciłem pożółkłe kartki papieru.
  Kochany bracie,
piszę to na ostatnich stronach mojego pamiętnika nie bez powodu. Jest to symbol końca mojego życia. Gdy mnie zabraknie, nie pozwól, by moje słońce zostało samo, bo wtedy zgaśnie. Zaopiekuj się nim najlepiej jak możesz, a on oświetli twoje dni. Nigdy go nie opuszczaj i nie pozwól, by stało mu się coś złego. Wierzę, że wypełnisz dobrze moją prośbę i zastąpisz mu rodzinę. Przypominaj mu każdego dnia, że jego mama go kocha.
Zawsze.
Bez względu na miejsce mojego pobytu.
  - Widzisz? Nigdy go nie opuszczaj. Nie zostawiaj samego – zacytował i zrobił krok w moją stronę. – Wypełniam jej ostatnią wolę. Wracamy.
  Popatrzyłem w stronę lasu. Chciałbym być wolny. Tylko tego pragnąłem i znowu zostało mi to odebrane.
  Ekran mojego telefon zgasł, a wraz z nim moje wspomnienia. Nie mogłem znowu dać się zamknąć, nigdy.
  Czas rozpocząć fazę ucieczka. 
  - Przepraszam. – Jakaś kobieta stanęła na przeciwko mnie akurat wtedy, gdy już miałem zamiar się zbierać. – Nie widział pan moich psów? Jeden taki wielki kundel. Pakuje się zawsze w kłopoty i wchodzi tam gdzie nie powinien. Drugi to jeszcze szczeniak. Dopiero się uczy i jest bardzo ufny, naiwny. Sam może zginąć.
  - Niestety nie – zaprzeczyłem ze smutkiem i chwyciłem smycze swoich podopiecznych. – Powodzenia!
  - Wabią się Kari i Oli. – Zatrzymałem się gwałtownie. – Tęsknią za swoim panem.
  To już się zaczęło. Lorgan działał szybciej niż myślałem i miał szerokie grono swoich popleczników. Też musiałem być równie sprytny, żeby nie dać się pokonać. Załatwiłem sobie zmiennika, który miał odebrać psy, a sam skierowałem się w stronę budynku pracy Karima.
  Ja niby miałem być jakimś bezbronnym szczeniakiem? Nigdy taki nie byłem, nawet wtedy, gdy ryczałem przywiązany do łóżka, a środki uspokajające rozpływały się w moim ciele. Nigdy się nie poddawałem i wierzyłem, że kiedyś go pokonam.
  Inaczej było z Karimem. Doskonale pamiętałem jak wyglądał, gdy siedział na krześle elektrycznym – zrezygnowany i pogodzony ze śmiercią. Może miał silną wolę, ale nie była ona wystarczająco wytrzymała, by przetrwać tyle czasu. Jeżeli mieliśmy ponownie stawić mu czoła to trzeba było nad tym popracować. To nie ja byłem tym szczeniakiem.
  - Uważaj! – Ktoś chwycił mnie za ramię i odciągnął od jezdni, przez którą przejeżdżała ciężarówka. Cholera, zamyśliłem się i mogłem zginąć pod kołami, a martwy raczej nikomu bym się na nic nie przydał. – Czerwone!
  - Przepraszam, jestem daltonistą. – Odsunąłem się od ulicy i spojrzałem na mojego wybawcę. – Panie władzo.
  - Doprawdy? – Uniósł brew. – Mogę prosić o dowód tożsamości?
  - Jasne. – Podałem mu go. To dziwne, że dwudziestodwuletni chłopak dopiero teraz dostał własny dowód. – Wszystko w porządku? Mogę już iść?
  - Co pan taki przestraszony? Wszystko w porządku. – Oddał mi papiery.
  - Spieszę się na spotkanie o pracę – skłamałem. – Zresztą, prawie wpadłem pod samochód. Nie zdarza mi się to codziennie.
  Westchnął przeciągle i pozwolił mi odejść. Musiałem być pierwszą osobą, która powiadomi Karima o nagłym obrocie spraw, bo mogło się to źle skończyć. Dawał ponieść się emocją i sprowokować sztuczkom Lorgana. Z racji tego, że byliśmy dość znani, różne incydenty rozprzestrzeniały się po mediach z prędkością światła i nikomu nie umknęło, że Karimowi lekko zaczęło odbijać. Wszędzie widział swoich wrogów i tylko grono jego najbliższych przyjaciół wiedziało, że miał rację.
  Dotarłem pod budynek News Time i moim oczom ukazał się tłum ludzi otaczających drzwi wejściowe, którzy ewidentnie na coś czekali. Paradoks – dziennikarze stali pod studiem dziennikarskim. Ha ha.
  - O co chodzi? – zagaiłem do jakiegoś faceta ściskającego mikrofon. – Na co czekamy?
  - Jak to na co? Na kolejny skandal – odpowiedział z uśmieszkiem i w tym samym momencie Karim kopniakiem otworzył szklane drzwi i stanął jak wryty na schodach. Z ruchu jego ust mogłem idealnie odczytać : co kurwa?












W KADRZE MROKUOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz