ROZDZIAŁ XLI - AMIR SHAHEEN

9 4 0
                                    

  Wielką zaletą bycia bogatym było posiadanie prywatnego odrzutowca i własnego pilota. Wystarczył jeden telefon i następnego dnia już siedziałem wygodnie w rozkładanym fotelu i słuchałem ulubionej playlisty. W końcu czekało mnie jeszcze kilka godzin lotu.
  Miałem mnóstwo czasu na przemyślenie swoich następnych działań. Po pierwsze, musiałem jak najszybciej odnaleźć Xsarę i Olivera. O ile to zadanie będzie proste, to ucieczka już nie. Lorgan nie da im tak po prostu odejść, trzeba będzie załatwić to inaczej. Ale nie byłem naiwny, wiedziałem, że gdybym go tak po prostu zamordował, poszedłbym siedzieć do więzienia tak jak on. To musiało być morderstwo w samoobronie, wyedy uciekłbym więziennym kratom.
  Samolot twardo wylądował na płycie lotniska i rozpoczęła się moja misja.
  Z racji tego, że hotel był dość popularny, taksówkarz z łatwością dowiózł mnie na miejsce. Dla pewności porównałem budynek z fotografią i wszystko się zgadzało – fontanna, białe kolumnady, wysokie drzewa. Brakowało tylko dziewczyny w żółtej peruce.
  Z chwilą, gdy wysiadłem z taksówki a adrenalina opadła, uświadomiłem sobie, że było tutaj niemiłosiernie gorąco. Oczywiście byłem przyzwyczajony do wysokich temperatur, ale spędziłem dość czasu w Bostonie, by się od nich odzwyczaić. Jednak kiedy słońce oświetliło moją twarz poczułem przyjemne ciepło nie tylko na zewnątrz, ale także w środku. A wraz z nim moc.
  Byłem w stanie ich odnaleźć.
  Byłem w stanie ich uwolnić.
  Byłem w stanie to zrobić.
  Ścisnąłem mocniej torbę, w której trzymałem naładowany do pełna pistolet. Gdy mnie zaatakuje, obronię się.
  Podobnie jak w Domu Spokoju, przybrałem na twarzy promienny uśmiech i podszedłem do Azjatki w recepcji. Jej ciemne oczy podkreślone czarną kreską i idealnie ułożone włosy sprawiały, że wyglądała jak typowa Tajlandzka kobieta, ale nie dla mnie. Dobijałem targu z niejedną osobą z tego kraju i wiedziałem, że nie wszystkie kobiety rzeczywiście nimi były. Tę tutaj zdradziło niezwykle wydatne jabłko Adama.
  - Przepraszam, czy mogłaby mi pani zdradzić drobną informację? – Mrugnąłem do niej zachęcająco.
  - Zależy jak drobną. –  powiedziała barytonem i wbiła we mnie spojrzenie. Nie było w nich żadnych kobiecych iskierek ciekawości. Trudno mi będzie omamić faceta.
  - Moja znajoma zatrzymała się w tym hotelu. Byłbym szalenie wdzięczny, gdyby mogła mi pani powiedzieć, w którym jest pokoju? – To nie przejdzie, nie przejdzie.
  - Powiem tak, złociutki. – Nachyliła się w moją stronę i ściszyła głos do ochrypłego szeptu. No tak, mężczyźnie nie potrafili mówić cicho. – Chcesz informacji, dawaj kasę.
  To w sumie nawet nie było takie trudne. Z kobietą w klinice musiałem rozmawiać prawie przez pół godziny zanim uzyskałem dobre informacje, a teraz zajęło mi to tylko dwie minuty.
  Z uśmiechem podałem jej plik banknotów. Zgrabnie chwyciła je i przeliczyła pod ladą. Z aprobatą pokiwała głową i wystukała coś na komputerze. Po chwili miałem już odpowiedź.
  - Trzysta dwanaście i trzysta trzynaście.
  - Dziękuję.
  Prawie biegiem ruszyłem w stronę windy i z niecierpliwością czekałem jak strzałka obróci się na siódme piętro. Skinąłem w podzięce boyowi hotelowemu i z bijącym sercem wypatrywałem właściwego numeru na drzwiach.
  Trzysta osiem
  Trzysta dziewięć
  Torba zaczęła mi dziwnie ciążyć.
  Trzysta dziesięć.
  W moich żyłach płynęła krew zimniejsza niż stal.
  Trzysta dwanaście.
  Wyjąłem pistolet i schowałem pod koszulą. Jeżeli tam był, wszystko skończy się w ciągu kilku minut. Z niewiarygodną precyzją nacisnąłem klamkę i pchnąłem drzwi. Na moje szczęście nie wydały żadnego skrzypiącego dźwięku.
  Pokój nie był dłuży – jednoosobowe łóżko, szafa i balkon z pięknym widokiem na plażę. Ale poza tymi rzeczami nie było tutaj nikogo innego. Pewnie znajdował się w łazience. Powinienem go zaskoczyć wtedy, gdy się tego najmniej spodziewał zwiększając swoje szanse. Uniosłem rękę z bronią ku górze i tym razem kopniakiem otworzyłem drzwi.
  Wbrew moim oczekiwaniom nie zobaczyłem postawnego mężczyzny stojącego przed lustrem i polerującego swoją łysą czaszkę, ale mizernego chłopaka rozciągniętego na podłodze. Prawdopodobnie mocno uderzyłem go drzwiami, gdy wchodziłem, ale nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Jego krew była prawie wszędzie – na podkoszulku, nogach i podłodze. Tylko nie na twarzy. Wyglądał jak kawał mięsa wyjęty z rzeźni.
  - Oliver – wyszeptałem i delikatnie, jakbym dotykał płatka róży, poklepałem go po policzku, by odzyskał przytomność. – Oliver, obudź się, proszę...
  - Co... – wybełkotał i od razu się skrzywił. Powoli otworzył oczy i wzdrygnął się, gdy mnie zobaczył. Jego wzrok był rozbiegany, ale po kilku sekundach udało mu się na mnie skupić. – Amir? Co ty tutaj robisz?
  - Przyszedłem was uwolnić. – Czułem jak w moje spodnie wsiąka jego krew.
  Wziął głęboki wdech, który prawdopodobnie przyprawił go o okropny ból w klatce piersiowej i zacisnął usta. Nie miałem pojęcia co działo się w jego głowie, ale wiedziałem, że w tej chwili toczył wewnętrzną walkę ze swoimi myślami.
  - Nie – odpowiedział w końcu. – Gra się rozpoczęła i zakończyć ją mogą tylko dwie osoby. Jeżeli się wtrącisz, nikt nie wyjdzie na tym dobrze.
  - Spokojnie, ja wiem jak to zakończyć. – Pokazałem mu pistolet, a w jego oczach pojawiła się panika.
  - Boże, Amir, chcesz go zabić? – Chciał go chwycić, ale bransoleta na jego ręce przywiązana do umywalki uniemożliwiła mu ruchy. – To szaleństwo, nie dasz mu rady.
  - Jeżeli was zostawię, to będzie jeszcze gorzej. – Miałem na myśli jego rany. Przecież jak tak dalej pójdzie, to on umrze z wycieńczenia i z powodu odniesionych obrażeń. – Muszę to zrobić.
   - Gdy to zrobisz, Karim też zginie. On ma lojalnych sługusów, którzy zastąpią go na wypadek jego śmierci i dokończą dzieła. – Podciągnął się na rękach i z jękiem usiadł opierając się o ścianę. – Jest jak hydra, utniesz jej głowę, a na jej miejsce wyrosną dwie nowe.
  - A co jeśli ja też mam swoich ludzi, którzy obiecali chronić Karima? – Uśmiechnąłem się chytrze, bo chociaż raz miałem wrażenie, że nie byłem krok do tyłu. – Posłuchaj, Louis znajduje się w Domu Spokoju, Lee pojechał dopaść mojego głupiego brata Farisa, wszystko jest pod kontrolą.
  - Wszystko jest pod kontrolą? Naprawdę? – Kaszlnął cicho a z jego ust wypłynęła stróżka krwi. Szybko urwałem kawałek papieru toaletowego i mu ją wytarłem. – Dzięki. Widzisz jak wyglądam? Uwierz mi, że nie chcesz tak skończyć.
  - Nikt już tak nie skończy, to będzie koniec. Zobaczysz, za chwilę cię uwolnię i wszystko...
  - Poczekaj – przerwał mi. – Gdy to zrobisz, pójdziesz do więzienia i staniesz się taki jak on. Nie możemy zniżać się do jego poziomu. Trzeba to załatwić inaczej.
  - Co proponujesz? – Z niepokojem spojrzałem za siebie, ale nikt nie nadchodził. 
  - Załatwimy go jego własną bronią.  Ujawnimy jego wszystkie plany i grzechy popełnione po wyjściu z więzienia. To oczywiste, że zostanie skazany na śmierć. A on do tego nie dopuści, prędzej...
  - Popełni samobójstwo niż pójdzie na pewną śmierć – dokończyłem za niego. – W ten sposób pozbędziemy się go w legalny sposób i nie rozzłościmy jego popleczników.
  - Tak. – Kącik jego ust delikatnie drgnął. – To jedyne rozwiązanie.
  - Tylko do tej pory musisz pozostać przy życiu – ostrzegłem go jakby to cokolwiek mogło zmienić. – A ja będę cię pilnować.
  - Jak się dasz złapać, wszyscy za to odpowiemy. – Gdy to powiedział, zgiął się z bólu i zwinął na podłodze. – Cholera.
  - Poczekaj, uwolnię ci rękę...
  - Nie! On wtedy będzie wiedział.
  - Ale ty cierpisz...
  - Tylko z zewnątrz, w środku nadal jestem szalenie twardy jak Chuck Norris – zażartował tak swobodnie jakby siedział teraz na imprezie w gronie przyjaciół, a nie w hotelu w kałuży krwi.
  - Wiem. Nie martw się, nie dam się złapać. Gdy znowu cię dopadnie, przyjdę do ciebie i ci pomogę. Tak jak teraz. – Zamoczyłem papier w wodzie i przyłożyłem do jego ran. Nawet nie jęknął. Opatrzyłem mu każdego siniaka i rozcięcie, dałem się napić i podałem tabletek przeciwbólowych z apteczki. Pomogłem na tyle, ile mogłem.
  - Idź już, on zaraz wróci. – Głos Olivera był już pewniejszy, mocniejszy, czyli trochę go podratowałem. – Słyszysz? Idź.
  Już wstałem z podłogi, już przekroczyłem próg łazienki, gdy dotarła do mnie jedna myśl – już raz kogoś tak zostawiłem, nie mogłem po raz drugi powtórzyć tego błędu. Gdybym sprzeciwił się ojcu, odnalazłbym Karima i wszystko potoczyłoby się inaczej.
  - Uwolnię cię, zgłoszę sprawę na policję a oni tu przyjadą i go aresztują. W międzyczasie ogłuszę go tak, by nie mógł powiadomić swoich popleczników. Karimowi nic się nie stanie, a wy będziecie wolni. Dam mu jeszcze jedną opcję – samobójstwo. – Z każdą chwilą czułem, że ten plan mógł się udać. Przecież ten człowiek nie mógł cały czas wygrywać. 
  - Amir...
  - Nawet nic nie mów, to dobry pomysł. – Spojrzałem na jego bladą twarz i już wiedziałem co to oznaczało. Potwór stał za mną.
  Zacisnąłem mocno zęby i odwróciłem się w stronę sypialni. Po lewej stronie drzwi, niczym duch w jakimś horrorze, stał Lorgan z założonymi rękami. Nigdy nie widniałem go na własne oczy, zawsze tylko z czyiś opowieści, zdjęć lub w wiadomościach. Zazwyczaj wtedy uśmiechał się promiennie i był odpowiednio ubrany z nienagannym wyglądem. Teraz miał na sobie luźny czarny T – shirt, jeansy i nieogoloną szczękę. W jego oczach czaiło się coś co widziałem pierwszy raz w życiu i nie za bardzo potrafiłem określić; jakby ktoś zgromadził w jednym miejscu zło całego świata, wściekłość, smutek, rozczarowanie, dumę i je w nich umieścił. Nawet podczas ataków furii u mojego nie spotkałem się z takim czymś.
  Nie potrafiłem patrzeć w ten błękit przez kilka sekund, a co dopiero przez rok, tak jak Karim.
  - No, no, Shaheen numer trzy. – Zrobił krok w moją stronę. – Jeszcze nie mieliśmy przyjemności, ale jestem przekonany, że ty mnie znasz. Za to ja ciebie nie za bardzo.
  - Faris ci nie powiedział? Wątpię. On zawsze miał długi język. – Również zbliżyłem się do niego. – Ale dość o mnie. Możesz mi wytłumaczy co to ma znaczyć? – Wskazałem na siedzącego na podłodze Olivera.
  - Ach, to... – Rzucił okiem na łazienkę jakbym pokazywał mu rozgniecionego pająka. – Za złamanie zasad jest kara. A teraz widzę, że będzie jeszcze bardziej surowa jeżeli stąd nie wyjdziesz.
  - Mam to tak po prostu zostawić jakbym nic nie widział? Wsadziłeś mojego brata do wariatkowa i o innych rzeczach nie wspominając! Może przekonałeś do siebie Farisa, ale ja nie opuszczę Karima. – Staliśmy oddaleni od siebie może o dziesięć centymetrów. Byłem od niego wyższy o kilka centymetrów i to sprawiało, że czułem nad nim przewagę.
  Przez chwilę nic nie mówił jakby trawił moje słowa. Jednak później wybuchnął szatanskim śmiechem i poklepał mnie po ramieniu.
  - Zabawny jesteś, panie bezimienny Shaheen. Nie wtrącaj się w mój plan, bo skutki tego będą gorsze niż mógłby sobie wyobrazić twój mały móżdżek. Mam zacząć wymieniać? – Pauza na wzrost emocji. – Dobrze. Twój nic nie warty brat, jego żółty przyjaciel, który wyjechał w szaloną podróż za Farisem, Xsara,  jej siostra, a jak będę miał ochotę to na deser załatwię jego przyszywanych rodziców i może twoją matkę. Ojciec się jeszcze na coś przyda. Nie patrz tak na mnie, ja mam do tego ludzi, a ty nie. W końcu jesteś dobrym samarytaninem, a ci nigdy nie dysponują wystarczającą siłą. Potrafią tylko głośno krzyczeć na pomoc i płakać nad ofiarami.
  Mogłem go teraz załatwić. Wystarczyło wyjąć pistolet i strzelić mu prosto w głowę. Zamiast tego zrobiłem coś innego. Zacisnąłem dyktafon w swoim telefonie.
  - Chcesz ich zabić? – zapytałem głupio, ale musiałem mieć twarde dowody.
  - Naprawdę nie zrozumiałeś za pierwszym razem? Jeżeli nie odejdziesz teraz i nie pozwolisz nam w spokoju dokończyć misji, zabiję ich. Co. Do. Jednego. – Przekrzywił głowę. –  A jak wrócę do swojego ukochanego więzienia to pozbędę się wszystkich moich sług, którzy mnie zawiedli i nie spełnili oczekiwań. Wybije ich jak niesforne muchy i zastąpię szerszeniami. Żaden z więźniów nie ucieknie przed moją zemstą i zginie długą śmiercią w najokrutniejszy sposób jaki sobie wymarzę. To jak? Poświęcisz brata i ich wszystkich, by zadowolić swoje ego?
  - Nie. Ale nie musiałeś krzywdzić Olivera. – Dalej, przyznaj się, śmiało.
  - Nie musiałem? Poniósł karę za grzechy twojego brata. Niech się lepiej cieszy, że oszczędziłem mu buźkę, by ludzie nie zwracali na nas zbytnio uwagi.
  Tak, powiedział to. Teraz miałem wszystko. Powinienem zrobić to co kazał, bo nie mogłem narażać życia innych ludzi.
  Nie chciałem, ale musiałem zostawić Xsarę i Olivera na pastwę tego szaleńca. Znowu złamałem dane słowo.
  Ale już niedługo, miałem dowody na pobicie Olivera, groźbę zbiorowego morderstwa, ale brakowało mi tylko jednego.
  - Czyli Faris wyciągnął cię z więzienia tylko po to byś mógł się zemścić na Karimie? Nie chcesz odkupić swoich grzechów?
  - Diabeł nie odkupuje swoich grzechów, on je tworzy.
  Jak rozmawiać z człowiekiem, który nie dostrzega swojej winy?
  Na pewno nie za pomocą słów.
  - Dobrze, wyjdę, ale musisz ich oszczędzić – postawiłem warunek.
  - Jak powiesz o tym policji, to nie mamy o czym rozmawiać.
  - Nie powiem. – Wyłączyłem dyktafon.
  - W takim razie umowa stoi. – Wyciągnął do mnie rękę.
  - Stoi. – Z obrzydzeniem ją uścisnąłem.
  Ten mężczyzna był jak zaraza, nie dało się go opanować. Mogłem tylko podać na niego szczepionkę kilku ludziom, ale i tak nie gwarantowała ona całkowitej ochrony.
 




























W KADRZE MROKUOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz