ROZDZIAŁ XII - OLIVER DUFACE

18 5 1
                                    

  - O mój Boże! – Trzymając łapkę psa odwróciłem wzrok. – Niech pani szybciej wbija tu tę igłę! On się boi!
  - On się boi? – Pulchna pani weterynarz zaśmiała się i zgrabnie wykonała swoją robotę. – Czy może pan?
  Gdyby ona znała moją przeszłość, to nie musiałaby się martwić, że obawiałem się małej igły. Zresztą od dwóch lat to ja je wbijałem innym więźniom, kiedy Lorgan mianował mnie pielęgniarzem. Na początku nie wiedziałem dlaczego to zrobił, ale potem domyśliłem się i to mnie przeraziło. Stamtąd o wiele łatwiej było uciec i on wiedział, że tego spróbuje.
  I tak było. Kiedy tylko drzwi do mojego pokoju medyka się zamknęły, przez moją głowę przemknął ten pomysł. Poczekałem aż na dworze zapadnie zmrok i wtedy delikatnie nacisnąłem klamkę. Nie była zablokowana, mogłem uciec. Z pulsem przekraczającym normę przeszedłem ich próg i najspokojniej na świecie przemaszerowałem przez korytarz. Mijałem strażników, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Gdyby nie to, że byłem tak przerażony i nie myślałem trzeźwo, pewnie by mnie to zaniepokoiło i wzbudziło podejrzenia. Ale ja martwiłem się tym, że za bardzo wyróżniałem się na tle innych strażników. Musiałem znaleźć sobie ich mundur. Na szczęście znałem na pamięć układ wszystkich pomieszczeń i wiedziałem, gdzie znajdował się schowek na ubrania. Bezszelestnie wślizgnąłem się do niego i zamieniłem znoszone jeansy i zwykły podkoszulek na czarny uniform. Od razu poczułem w sobie moc.
  Korytarz wydawał się ciągnąć w nieskończoność, ale ja miałem do swoich pleców przyczepione skrzydła. Za chwilę uda mi się uciec! Miałem zamiar zostawić to piekło za sobą i rozpocząć nowe życie. Drastyczna zmiana wyglądu i tożsamości była nieunikniona. Dobrze by było też przeprowadzić się do innego kraju, może nawet na inny kontynent.
  Gdy skręciłem w ostatni zakręt, który miałem do pokonania, mogłem odetchnąć z ulgą. Znalazłem się na w miarę bezpiecznym terenie i byłem przeszczęśliwy, dlatego nawet do głowy mi nie przyszło, że to wszystko było za piękne i zbyt proste.
  A potem stanąłem na przeciwko ich. Zardzewiałych drzwi prowadzących do wyjścia. Wyciągnąłem dłoń, by nacisnąć klamkę, gdy nagle usłyszałem wołanie skierowane w moją stronę.
  - Hej, zaczekaj. – Skamieniałem ze strachu. To był mój koniec. Zaraz zjawi się tu Lorgan i mnie zamorduje na miejscu..
  - Taak? – Odwróciłem się z miną wyrażającą udrękę.
  Mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widziałem na oczy wręczył mi kluczyki do samochodu.
   – To ty masz jechać do tamtego sądu, tak?
  - Aha – wykrztusiłem tylko i wziąłem od niego klucze. – Dzięki.
  Przekroczyłem ich próg! Byłem wolny i w dodatku mogłem odjechać samochodem! Zaraz, przecież nie potrafiłem prowadzić!
  A w dupie to mam, uciekam!
  Otworzyłem samochód i usiadłem za kierownicą. Wsadziłem kluczyki do stacyjki i wykonałem milion manewrów, które wreszcie doprowadziły do odpalenia wozu. Nacisnąłem pedał gazu i ruszyłem z miejsca. Na początku toczyłem się niewiarygodnie wolną prędkością, ale w końcu dotarłem do szlabanu i z pewną miną otworzyłem okno pokazując dokumenty, które miałem w kieszeni. Za zdjęciu był jakiś mężczyzna o sumiastych wąsach i norweskim nazwisku. O cholera, przecież ja go w ogóle nie przypominałem!
  Zastawiłem dłonią miejsce gdzie powinienem mieć zarost i mężczyzna mnie przepuścił.
  Przyspieszyłem i po kilkuset metrach jazdy zaśmiałem się głośno na cały samochód. Głupi Lorgan, myślał, że będzie się mną wysługiwać do końca życia? Hahaha! Byłem wolny i nie miałem zamiaru już nigdy, przenigdy go spotkać!
  Jak tu się włączało radio? Miałem ochotę śpiewać i tańczyć! Muzyka wypełniła pojazd; każde wolne miejsce pomiędzy siedzeniami, skrzynią biegów i deską rozdzielczą, oraz mnie całego. Czułem ją w czubkach palców i koniuszkach włosów na głowie.
  - I want to break free! – zawyłem. Niesamowite, że piosenka tak oddawała to, co w tej chwili czułem. Takie prawdopodobieństwo było chyba minimalne, ale co tam.
  Zabębniłem palcami w rytmie o kierownice i rozejrzałem się dokoła. Las otaczał mnie z każdej strony, a ostatnie promienie słońca oświetlały drogę. Na szczęście była ona prosta jakby wytyczona wzdłuż linijki, bo gdyby składała się z samych zakrętów, nie dałbym rady jechać dalej. Musiałbym przy każdym skręcie się zatrzymywać i kombinować jak wykonać ten manewr.
  Jechałem przez dobre piętnaście minut, gdy las się skończył i wyjechałem z ciemności na przestrzeń otoczoną pustymi polami. Nagle, jakieś światło oślepiło mi oczy. Na przeciwko mnie jechał inny samochód.
  Spokojnie Kabel, to nic strasznego, po prostu go ominiesz.
  Jakieś pięć metrów od niego już byłem pewien, że wszystko potoczy się dobrze, nawet znowu zacząłem śpiewać i już miałem pomachać kierowcy.
  - I want, I want, I want to break...
  Nagle poczułem gwałtowne uderzenie w bok i moja głowa poleciała na kant oparcia. Poczułem tępy ból gdzieś z tyłu czaszki, a z nosa poleciała mi stróżka krwi.
  Radio zamilkło.
  - Ała – jęknąłem i wyjrzałem przez okno; tamten samochód był prawie nieuszkodzony, za to w moim drzwi były całkowicie wgniecione.
  Wysiadła z niego jakaś ciemna postać i podeszła w moją stronę. Nie widziałem jej głowy tylko palec pokazujący, bym opuścił szybę. Po odszukaniu odpowiedniego przycisku szkło schowało się w drzwiach i postać centymetr po centymetrze zaczęła się objawiać. Już miałem zamiar okrzyczeć tę osobę za nieumyślne spowodowaniu wypadku i odcięcie mi drogi ucieczki, gdy sparaliżował mnie strach.
  - Trafiony, zatopiony. – Lorgan uśmiechnął się zjadliwie. – Nieźle ci szło, ale zabawa skończona.
  Nie nie nie nie nie nie nie
  Nie miałem zamiaru znowu dać się zniewolić.
  Okej, musiałem myśleć szybko, jak nigdy dotąd. Jakie miałem opcje? Tylko jedna: uciec.
  Rzuciłem się do drzwi od strony pasażera i wypadłem z samochodu. Szybko otarłem krew rękawem i spojrzałem Lorganowi prosto w oczy.
  - Nie tym razem.
  I ruszyłem do ucieczki.
  - Jezu, naprawdę? – westchnął i wsiadł do samochodu. -  No dalej, biegnij, ale nie uciekniesz.
  Od czternastu lat tak długo nie biegałem. To było okropne; nie mogłem złapać oddechu, moje serce tak mocno obijało się o mostek i myślałem, że mi przebije klatkę piersiową. Jednak nie stawałem.
  - Ona dała mi tylko jedną prośbę. – Powoli za mną jechał, jak postać z horroru goniąca swoją ofiarę.  – Miałem zapewnić ci bezpieczeństwo. I to robiłem, dopóki nie uciekłeś. Zobacz, tylko sprowadziłeś na siebie nieszczęście.
  Przyspieszyłem. W głowie miałem tylko jedną myśl – oddalić się jak najdalej i jak najszybciej.
  - Nie nadajesz się do tego świata, Kabel. – Dogonił mnie. Nie mogłem już dalej biec, prawie wyplułem płuca. – Ledwo co wyszedłeś, a on już zadał ci cios.
  - To... ty... zadałeś... mi... cios. – Spazmatycznie łapałem powietrze. – Wjechałeś... we... mnie...
  Przed oczami pojawiły mi się mroczki i przez to nie zdążyłem odpowiednio szybko zareagować na kamień na mojej drodze. Potknąłem się i upadłem na asfalt.
  - Biegniesz dopiero zaledwie dwieście metrów i już upadek? Żałosne. – Lorgan zatrzymał się. – To jak? Wracamy?
  - Nigdy! – Podniosłem się mimo zranionego kolana i już idąc kontynuowałem swój dziki rajd.
  - Nigdy – wyśmiał mnie. – Weź już przestań. Wracamy.
  Nie odpowiedziałem, nadal tliła się we mnie nadzieja.
  I się udało. Kolejny samochód jechał na przeciwko i chciałem ubiegać się u niego o pomoc. To była moja jedyna deska ratunku.
  On też to zauważył, ale zbytnio się tym nie przejął.
  - Zanim on zdąży tu dojechać, ty padniesz wyczerpany na ziemię – zawyrokował.
  Nie miałem w ogóle kondycji. Mój najdłuższy spacer polegał na codziennym pokonaniu kilku korytarz raz na kilka godzin, więc tak długa i wycieńczająca aktywność fizyczna była nie do wytrzymania. Wiedziałem, że do przejazdu tamtego auta zostało jakieś dwie minuty i bardzo, ale to bardzo pragnąłem wytrwać, ale nie dawałem rady.
  Powoli osunąłem się na ziemię cały zlany potem i nie mogłem złapać oddechu. Było ciemno, nikt z tamtego pojazdu mnie nie zauważył, a szansa na ratunek odjechała na zawsze.
  Usłyszałem, że drzwi samochodu otworzyły się i zobaczyłem przed sobą buty Lorgana. Czarne lakierki z drogiej skóry.
  - Krew ci leci z nosa – stwierdził stając nade mną. – I z kolana, i ze skroni. Wstawaj, wracamy do domu.
  - Do domu? – wychrypiałem zaciskając pięść na ziemi. – To nie jest mój dom.
  - Jest. – Poczułem jak jego silne dłonie wsuwają mi się pod pachy i z łatwością mnie podniósł. Ważyłem może połowę tego co on, bo nie zależało mu na żywieniu mnie. Według niego jeden solidny posiłek na trzy dni był wystarczający dla takiego śmiecia jak ja.  – I teraz tam wracamy. Już na zawsze.
  Z całych sił starałem się tego nie zrobić. Myślałem, że dam radę, że byłem dostatecznie silny, ale kiedy Lorgan zapiął mnie pasami nie wytrzymałem.
  Łza bezradności spłynęła mi po policzku.
  - Proszę, daj mi odejść – wyszeptałem wbijając wzrok w swoje splecione dłonie.
  Odpalił samochód i ruszył prosto. Nie w stronę więzienia.
  - Chyba obaj się przekonaliśmy o tym, że to nie wychodzi dobrze. Spędziłeś na wolności kilka minut i już tak bardzo się uszkodziłeś. Myślisz, że jesteś taki sprytny i udało ci się uciec? – zaśmiał się drwiąco. – O nie, ja to wszystko zaplanowałem. Wykonałeś tylko mój plan, droga marionetko.
  Jakim trzeba być psycholem, by zrobić coś takiego? Jak bardzo mnie nienawidził?
  - Otwarte drzwi, puste korytarze i strażnik z kluczami od samochodu? Trzeba być idiotą, by nabrać się na takie coś.
  - Dokąd jedziemy? – zapytałem beznamiętnie. Po prostu chciałem, by to wszystko się już skończyło. Cała energia wyparowała ze mnie w ciągu jednej sekundy.
  - Muszę ci coś pokazać. – Zwolnił i wskazał za okno. – Widzisz, co tam jest?
  - Pola, nieskończone pola – wymamrotałem.
  - Dokładnie – potwierdził entuzjastycznie i spojrzał mi prosto w oczy. – Kompletna pustka ciągnąca się przez sto pięćdziesiąt cztery i pół kilometra. Nigdy byś tyle nie przeszedł, ani nie znalazł transportu, bo ja nad wszystkimi czuwam. Umarłbyś ze zmęczenia i pragnienia. Można, więc powiedzieć, że uratowałem ci życie. Powinieneś mi podziękować.
  - To ty mnie do tego doprowadziłeś – warknąłem i poleciałem do przodu, bo wykonał ostry zakręt. Znowu znaleźliśmy się na drodze do więzienia. – Gdybyś dał mi odejść i zaprowadził na lotnisko wszystko byłoby dobrze.
  - Dałem jej słowo...
  - Moja matka nie chciałaby, żebyś mnie więził! – wybuchłem. Wreszcie, po czternastu latach.– Nigdy by tego nie chciała! Kochała mnie i chciała mojego dobra! Nie poparłaby takiej formy ochrony! Gdyby to widziała... to....to...
  - No spokojnie, bo się jeszcze zapowietrzysz – zgasił mnie. – Wiem czego ona by chciała. Znałem ją lepiej niż ty, Kabel.
  - Nie mam na imię Kabel.
  - Tamto życie masz już dawno minęło. Przypatrz się uważnie, zostawiasz je za sobą.
  Patrzyłem jak ciemnozielone pola znikały mi z oczu razem z moją jedyną szansą na wolność. Zwróciliśmy i wjechaliśmy z powrotem na drogę do więzienia.
  Kiedy wróciliśmy do Kazuara wiedziałem już, że w ciągu najbliższych kilku minut nie czeka mnie nic dobrego. Może nawet mój największy koszmar w życiu dopiero się zacznie?
  - Wejdź. – Lorgan wprowadził mnie do gabinetu, z którego uciekłem i kazał usiąść na kozetce. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę jak bardzo trzęsły mi się nogi. Cholernie się bałem Lorgana.
  - Co chcesz mi zrobić? – Spojrzałem na niego błagalnie. – Bo gorzej być już nie może.
  - Tak? – Uklęknął przede mną zbijając mnie z tropu. – A jak myślisz, co powinienem zrobić byś nie uciekł?
  - Zamknąć drzwi? – podpowiedziałem z nadzieją, że tylko to mnie spotka.
  - Lepiej, zamknąć ciebie.
  Poczułem jak na mojej nodze zaciska się żelazna bransoleta, która miała zostać moją przyjaciółką na dłuższy czas. Łańcuch przypięty był do łóżka i miał może dwa metry długości, tylko tyle bym mógł przemieszczać się po pokoju.
  - Witamy w prawdziwym więzieniu. – Wstał i stanął w drzwiach. – Teraz będziesz traktowany na równi z nimi. A może nawet gorzej? Kto to wie?...
  - Nie! – Metalowa obręcz nagle sprawiła, że ogarnęła mnie panika. Nie chciałem takiego życia. Nie zasłużyłem sobie na to. Tak jak każdy normalny nastolatek powinienem chodzić teraz do szkoły i imprezować, a nie siedzieć... tutaj. – Nie! Wypuść mnie!
  Rzuciłem się w jego stronę, ale kajdany skutecznie mnie zatrzymały, a  w miejscu zaciśnięcia powodując piekący ból w kostce.
  - Nienawidzę cię! – zawyłem zwijając się na podłodze. – Nienawidzę...
  - Ciekawe, ile razy jeszcze to usłyszę. – I zamknął mi drzwi przed nosem.
  Otrząsnąłem się z tych wspomnień i z powagą popatrzyłem na panią weterynarz.
- Tak, boję się zastrzyków – skłamałem, bo tak było prościej.







































W KADRZE MROKUOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz